poniedziałek, 19 listopada 2012

Babskie marudzenie

Jeśli istnieje coś takiego jak reinkarnacja albo coś w ten deseń, życzyłabym sobie powrócić na tę planetę jako facet - oczywiście jeśli sobie na to zasłużę. Wtedy ominie mnie cała masa tych potwornych, bolesnych i niesprawiedliwych rzeczy, które dotykają kobiety. Wtedy nie będę musiała golić nóg ani martwić się, że nie mam gdzie się wysikać, bo byle murek czy drzewko wystarczą. To oczywiście tylko kilka przykładów, których można mnożyć i mnożyć, ale mam dość matematyki na dzisiaj.
Nie jestem feministką, Boże broń! Tylko czasem nachodzą mnie dni, kiedy ubolewam nad różnicami anatomicznymi, mentalnymi i kulturowymi.

Skończył się sok z żurawiny. Co ja teraz pocznę?


Sama nie wiem, czy mam się cieszyć, czy martwić, ale Angol potrafi dogodzić starszym paniom. Nawet pośrednio. :P

sobota, 17 listopada 2012

Niespodziewany entuzjazm

Och, jak bardzo żałuję, że nie możecie teraz wyjść przed mój domek i spojrzeć w górę. Niebo wygląda przepięknie! Nawet najzdolniejszy poeta miałby problem z adekwatnym opisem gwiazd, planet i galaktyk, które można tu zaobserwować. Cudo! Kocham mój skrawek angielskiego nieba.

Ostatni piątek był naprawdę ciekawym doświadczeniem, w którym na próbę wystawiona została cierpliwość Angola. Wytrzymał zakupy ze mną. Zakupy odzieżowe, warto dodać. Dzięki jego wytrwałości oraz ocenie "które jest najbardziej mięciusie" mogę teraz wtulać się we własny szlafroczek (nie Angolowy). Nie muszę się także obawiać, że listonosz znów zobaczy zbyt wiele.
Wiadomość dnia: będzie więcej piłeczek w basenie! A nie, nie to... MAM SZAFKĘ! Szafkę na moje ubrania. Prawie wszystko pomieściłam, teraz tylko muszę się zastanowić, jak rozplanować resztę. Szczerze się przyznam, że w życiu nie pomyślałabym, że posiadanie własnej szafki może mnie tak ucieszyć. Nawet mi nie przeszkadza, że jest nie do kompletu. Patrząc prawdzie w oczy, ciężko byłoby wskazać na coś w naszym domku, co pasowałoby do kompletu... i w tym tkwi cały jego urok :)

A teraz... oddalę się niespiesznie w celu odświeżenia obierając azymut - łazienka, a następnie otulona w mięciusi szlafroczek i z kubkiem gorącej herbaty obejrzę "Watchman" do końca :)
Adieu!

środa, 14 listopada 2012

Podwójne poranki

Dzisiejszy dzień zaczął się dwa razy. Pierwszy raz o 2:30, gdy wstawałam na wpół przytomna oraz o 10:30, kiedy wstawałam po raz drugi, ale tym razem z własnej woli. W ciągu tych kilku godzin dzielących pierwsze rozpoczęcie od drugiego zdążyłam wraz z Angolem być w Birmingham na lotnisku. Tym razem nie byłam nadopiekuńcza, żadnego kubka nie rozbiłam (bo na wszelki wypadek żadnego nie zabrałam).
Lubię drogę z lotniska, szczególnie tą z Birmingham. Za każdym razem, gdy nią jadę, przypomina mi się pierwszy raz. Pierwszy lot, pierwsze chwile w obcym kraju i ten niepokój połączony z ekscytacją. Wiele się od tamtego czasu zmieniło. Pewnie zawsze będę wspominać tę drogę z sentymentem.

Nie powinnam się naśmiewać z mojego lubego, naprawdę nie powinnam, zwłaszcza, że dla mojej niepohamowanej chęci kupienia szlafroczka bierze wolne w pracy (czy to nie miłość?), ale... żeby nie wiedzieć, kim jest Arwena i posądzać ją o bycie mężczyzną? A Viggo mylić ze skoczkiem narciarskim? To się nie godzi, powiadam, nie godzi! Ten młody kawaler ma szczęście, że jestem wyrozumiała. :P

Szalik gotowy. Komuś coś udziergać? :)

Lovusiam http://www.youtube.com/watch?v=MejbOFk7H6c :D

poniedziałek, 12 listopada 2012

Po nitce

Jakie to dziwne uczucie, kiedy weekend ma się w poniedziałek. A ludzie nienawidzą tego dnia... Co za niesłuszne i krzywdzące podejście do sprawy.

Niewiele nowego się ostatnio wydarzyło i jednocześnie każdego dnia zdarzają się jakieś nowości. W zależności od doboru materiału, którym miałabym się podzielić, dochodzę do sprzecznych wniosków. Jednocześnie nie mogę się zdecydować, o czym mam napisać. O jednym i drugim? Ale czy jest sens w zaprzeczaniu samej sobie? Bo z jednej strony każdego dnia uczę się czegoś nowego, choćby jakiegoś słówka, zwrotu albo zachowania, odnajduję nowe możliwości i odkrywam wiele tajemnic. I z drugiej strony nic nowego się nie dzieje - ciągle żyję pod jednym dachem z moim wyrozumiałym i najzabawniejszym na świecie facetem, który chce mnie zaatakować mieczem dwuręcznym i bije mnie szpatułką, aby z chwilę ściskać i głaskać po czuprynie. Dzisiaj zapomnieliśmy nawet o co zaczęliśmy się sprzeczać. Na szczęście po krótkiej analizie, po nitce do kłębka doszliśmy "o co tak właściwie nam poszło" wspomniałam sobie, że Angol nie chce zrobić mi na urodziny lasagne!
Szczęśliwie wszystko się układa dobrze i wieńczy happy endem. Mam prawdziwe szczęście u boku. Co z tego, że to szczęście ma dar do bałaganienia, skoro gotuje tak pysznie. Nawet lasagne znowu wróciła do urodzinowego menu :)
Dlatego u mnie nic nowego, a zarazem same nowości.

Jestem mniej więcej w połowie nowego szalika na zimę. Zerkam z niepokojem na granatową wełnę, której ubywa znacznie szybciej aniżeli się tego spodziewałam. Mam nadzieję, że będę się nim mogła owinąć chociaż raz, bo co to z szalik, którym nie można się owijać?


PS. Tęsknię za piesiuńciem...

środa, 7 listopada 2012

Trzy historie

Nie obłowiłam się słodyczami. Za to miałam ogromną frajdę patrząc na bawiące się dzieci oraz zerkając na swoje odbicie w lustrze czy mój cień kładący się na ulicy. Halloween było udane. 

I było dawno temu, a w międzyczasie wydarzyła się masa innych rzeczy, o których chciałam napisać, ale ostatecznie zabrakło mi chęci. Na przykład nie przyznałam się do rozbicia kubka. Mojego ulubionego, bo pierwszego, z którego piłam tu poranną herbatę. Brakuje go w naszej szafce, a wszystko dlatego, że byłam nadopiekuńcza. 
Teraz następuje wyjaśnienie. Otóż pewnej niedzieli, która dopiero co się zaczęła, a my już byliśmy na nogach, zabrałam ów kubeczek w podróż. Jechaliśmy na lotnisko, a że miałam ogromną ochotę na kawę w dużej ilości, zabrałam kochany, brązowy kubeczek. Podczas podróży o nim zapomniałam. Byliśmy spóźnieni, gdyż pasażerka, którą odwoziliśmy na samolot, zwyczajnie sobie zaspała. Gdy dotarliśmy na miejsce, chcieliśmy zaoszczędzić czas, więc tyko wyrzuciliśmy pasażerkę i jej chłopaka tuż przed wejściem na lotnisko. Pech chciał, że odwróciłam głowę, aby sprawdzić, czy niczego nie zapomniała w samochodzie. Pech zadecydował, że zostawiła, a był na tyle złośliwy, że zostawiła to umyślnie. Ja o tym nie wiedziałam i będąc nadopiekuńczą, otworzyłam szybko drzwi, żeby zawołać oddalających się znajomych i zamachać im przed oczami zostawioną odzieżą. W tym momencie pękło mi serce. Roztrzaskało się na asfalcie. Bowiem kubeczek leżał spokojnie w schowku na drzwiach, a gdy je otworzyłam stracił stabilizację...
Gdy myślę o tych skorupach, które musiałam nieść w poszukiwaniu kosza na śmieci, czuję ogromny smutek. I żałuję, że nie kupiłam wcześniej termicznego kubka. A mogłam! Najwyżej by się potłukł! (Dalej go nie kupiłam.)

Działo się też booms day! W weekend przed 5 listopada wybraliśmy się z Angolem na wielkie ognisko i pokaz sztucznych ogni. Nie chciało się nam płacić za wstęp, więc zeszliśmy na miejsce nielegalnym przejściem. Właściwie, gdyby nie Angol to wróciłabym się i zapłaciła dużo za dużo, bo bałam się zejść ze stromego zbocza usłanego mokrymi liśćmi i błotem... Na szczęście miałam Angola, który mnie zmuszał i łapał, gdy zjeżdżałam. Teraz jestem mu wdzięczna, ale gdy kurczowo trzymałam się gałęzi ślizgając się na liściach, serdecznie go nienawidziłam. Ognisko zaiste było duże, cieplutkie i piękne, a fajerwerki akceptowalne, bo przynajmniej długie. I było kilka tych, które lubię. atmosfera była ciepła i poczułam nawet sympatię do Guy'a Fawkesa, bo gdyby nie on to prawdopodobnie nie świętowalibyśmy tego dnia.
Poza tym mam swoje powody, by lubić 5 listopada :)

Przytoczę jeszcze jedną historię, która miała miejsce całkiem niedawno, a mianowicie wczoraj. Aby trochę wszystko zdramatyzować, ujmę to w pewną opowieść.
Opowieść o trzech Polaczkach... i damie
Pewnego wieczoru trzech Polaczków i jedna dama wybrało się na zakupy. Zakupy te nie były zwyczajnymi zakupami, lecz takimi, które robi się raz na jakiś czas i najlepiej, jeśli kupującymi są znający się na rzeczy, w tym przypadku mężczyźni. Otóż chodziło o kupno samochodu. Sprawa nie byle jaka. Dlatego uczestniczyło w niej aż trzech Polaczków - jeden kierowca, drugi ekspert, trzeci kupiec. Dama była dla towarzystwa, to oczywiste. Gdy nasi bohaterowie dotarli pod wskazany adres i dokonali obserwacji wstępnych, ekspert i kupiec postanowili przetestować samochód na drodze. Okazało się, że okej, że ołrajt, YES. Formalności potrwały chwilkę i wreszcie można było odjechać dwoma samochodami do domu. Kupiec i ekspert wsiedli do nowego nabytku, natomiast kierowca i dama wrócili do swojego samochodu. Odpalono silniki. Jeden pojechał, ale niedaleko, gdyż drugi tylko zakrztusił się i padł. Okazało się, że zabrakło paliwa. Kierowca spodziewał się, że to może nastąpić, lecz nie wiedział, że tak szybko. Na szczęście (!) w nowym nabytku paliwa było wystarczająco dużo, aby powieźć roześmianą damę i kierowcę na stację benzynową. Dreszczyk emocji przy ponownym odpalaniu zdechlaka był nie do opisania, a zadowolenie kierowcy, gdy misja się powiodła było jeszcze większe, niż wcześniejsze rozbawienie damy. 
Cała sytuacja była tak komiczna, że tylko można zgadywać, o czym pomyślał poprzedni właściciel nowego nabytku oraz zdezorientowana kasjerka na stacji benzynowej, obsługująca trzy razy tego samego w przeciągu kwadransa. A bycie damą kończy się w momencie żarłocznego pochłonięcia burgera z Maca. No cóż... nawet damy bywają głodne.

:)