czwartek, 30 maja 2013

Nawet w deszczowe dni tam świeci słońce, czyli o pracy, którą się kocha

Kiedy zakładam błękitny t-shirt w rozmiarze s (s jak dla słonia) a na szyi zawieszam gwizdek, świat robi się tęczowy. Uśmiech sam pojawia się na twarzy. Zwłaszcza, gdy popełniam żenujące błędy... Na szczęście wiele ludzi mi to wybacza, bo ten uśmiech potrafi zahipnotyzować, a poza tym w ogóle mam fory, co tu ukrywać.

Co proszę? Nie słyszę. Nie rozumiem, mówcie wyraźniej.
A, chcecie się dowiedzieć co to za żenujące błędy? O wy, bestie ciekawskie. Nic tylko polujecie na skandale.


Otóż jako wszechstronnie uzdolniona poliglotka od siedmiu boleści potrafię przy odbieraniu zamówień od klientów pomylić cheeseburgera z dwoma herbatami lub zawiesić się, kiedy ktoś prosi o bree. Ten ser, kretynko! Albo rozlać coś, coś upuścić, podnieść i upuścić to jeszcze raz, o czymś zapomnieć, kogoś nie zrozumieć i pytać osiem razy nim zakapuję... mogę tak długo wymieniać. Lecz moja niezdarność zdaje się tylko pogłębiać sympatię. W przeciwnym razie skąd brałyby się te wyznania miłości i diamenty w prezencie?
A ile frajdy mam przy kasie... Nie wiedzieć dlaczego, funt szterling wzbudza we mnie zakłopotanie. Czasem nie mam pojęcia, ile pieniędzy trzymam w dłoni, szczególnie jeśli są to monety, gdyż z banknotami radzę sobie znacznie łatwiej. Hm, swoją drogą, zastanawiające. Im mniejsze nominały, tym gorzej. Potrzeba mi więcej praktyki. Najłatwiej zapamiętać duże kanciate 50 i małe kanciate 20, a reszta na wyczucie :P
No dobrze, może troszeczkę egzageruję, ale z matematyką nigdy nie byłam zaprzyjaźniona. Czasami nawet się waham, czy mam w głowie sobie liczyć po polsku czy po angielsku? Jak będzie łatwiej, żeby się nie pomylić? Olaboga, co za rozterki!



Jedno wiem na pewno. Dobrze być z powrotem.

wtorek, 28 maja 2013

Progres

Patrzę na zegar. Przydałoby się zacząć szykować. Muszę się dziś pokazać z najlepszej strony, a jeszcze nie zdecydowałam, która to właściwie ma być. Czasu coraz mniej.

Wiadomo nie od dziś, że aby związek dwojga ludzi był szczęśliwy, potrzeba kompromisów. Znaleźliśmy jeden. Mamy wspólną grę na xbox, w którą możemy z Angolem grać razem. Według mnie ta gra jest najlepsza, taka jak ma być. Jak wczoraj dowiodłam Angolowi "ta gra ma wszystko". I nie ma lepszej na xboxa. Zgadniecie, o jaką grę mi chodzi? Podpowiem tylko, że jest totalnie "oldskulowa". Przy okazji - nie potrafię używać odpowiednich ruchów wynikających z kompilacji przycisków. W ferworze walki przyciskam wszystko jak leci, zupełnie przypadkowo i lekko nerwowo. Cudem, coś z tego wychodzi. Całe szczęście gram z moim chłopakiem, który poświęca się, wskrzesza mnie i broni. Tylko czasem się boczy, bo przypadkowo czymś w niego rzucę lub rzucę nim... Raz obraził się, bo zabrałam mu miecz. A to był jego miecz! Jak śmiesz, siuru? Toż to podłe, tak kraść miecz.

Na koniec skucha. Kupiłam sobie zaparzacz do herbaty, lecz nic po nim, jeśli nie potrafi się go poprawnie zakręcić. Roibos ma stanowczo za małe fusy.
[Czy to w ogóle są fusy? Wglądają jak miniaturowe patyczki.]

niedziela, 26 maja 2013

Trawing i cydering

Trzymajcie się krzeseł, foteli, czy na czym tam siedzicie. Trzymajcie się mocno, albowiem wiadomość będzie mocna. Może zwalić z nóg.
Opaliłam się.
Dzisiaj podczas niemal 3 (słownie: trzy) godzinnego spaceru spaliłam sobie ramionko. Tłumy szaleją, wszyscy się cieszą, meksykańska fala! Pierwsze słonko na mym ciele w tym sezonie i już piecze. A ja myślałam, że najszybciej ten zaszczyt kopnie mnie dopiero na woodstocku... Oby mi tylko piegi nie wyszły.
Uważny czytelnik zauważył, że użyłam słowa spacer. Udało mi się zaszantażować emocjonalnie Angola i wywabić go z kryjówki na światło dzienne. Wzięliśmy na drogę gruszkowe cydry (co za niefortunne wyrażenie) i zaczęliśmy szukać miejsca w plenerze, gdzie moglibyśmy je w spokoju spożyć. To wcale nie jest takie łatwe w naszych okolicach. Ostatecznie włamaliśmy się komuś na pastwisko - otwierając bramę i grzecznie wchodząc na posesję - usiedliśmy na trawce nad rzeczką i raczyliśmy się piękną pogodą/trunkiem. Ja podziwiałam angielską wioskę, Angol - zaloty pająków. Gdy opróżniliśmy puszki i skończyliśmy łamać prawo, grzecznie opuściliśmy miejscówkę, aby wrócić do domu okrężną drogą. Powiedzmy, że częściowo się nam udało. Maszerowanie przez środek pola z zaskoczonymi owcami dookoła wprawiło mnie w doskonały humor, pomimo pokrzyw i nadkładania drogi.
Bo ja lubię tak.

Wszystkim mamom życzę najpiękniejszych kwiatów! (choć o tej porze to raczej wszystkie się już pochowały... kwiaty, nie mamy)

piątek, 24 maja 2013

Nadmiar czasu

Bezrobocie daje o sobie znać. Zaczęłam czytać samą siebie, czyli jest już tragicznie w kwestii szukania sobie zajęcia. Jasne, zawsze mogłabym coś posprzątać, bo akurat ta opcja zdaje się nie być wyczerpana nigdy, ale tak się składa, że wczoraj w przypływie kobiecego kaprysu pomalowałam sobie paznokcie. No i trochę szkoda lakieru, szkoda, by odprysł tak szybko, no szkoda... Przy okazji zorientowałam się, że malowanie paznokci było zakazanym owocem przez jakiś czas i sprawiło mi szalenie dużo przyjemności. Czy to oznacza, że źle ze mną?
I dlaczego nie potrafię pisać tak jak kiedyś? Odczuwam dyskomfort.

Wiedziałam, że tak będzie. Powiedziałam na głos, że mm zamiar objeździć na rowerze całą okolicę. Już nawet poprosiłam Angola, żeby zerknął na opony, żeby przyniósł pompkę, obadałam mapę, coby się nie zgubić... Gdyby warunki pogodowe posiadały palce to właśnie teraz pokazywałyby mi dwa palce. I wcale nie chodziłoby o zwycięstwo, ani tym bardziej o pokój.
Pada, wieje, gradem sypie - arsenał dobrany idealnie do wyciszenia moich rowerowych zapędów.

Ostatnio miewam bardzo fabularne sny, które nie pozwalają mi wstać wcześnie. Są tak ciekawe, że wręcz domykam powieki, usiłując do nich wrócić.

Skoro już poruszyłam sprawy łóżkowe to Angol ostatnio powiedział mi, że śpię jak baletnica.

Wracam do lektury. Zrobię sobie dobrze, jak to mawiał dr ... cholera, jak mu było?
[Już wiem. Z imieniem trafiłam :D]

czwartek, 23 maja 2013

Cucumber girl

Przyznaję się. Po kilku miesiącach poczułam więź z uczestnikami kursu językowego. Dostrzegłam to wczoraj, aczkolwiek już od kilku spotkań narastało to we mnie. Najpierw okazało się, że jedna wolontariuszka wyjeżdża na tydzień do Krakowa, więc jako spec od dawnej stolicy (z całej naszej grupy to ja przebywałam tam najdłużej :P) udzieliłam jej kilku wskazówek. Później jedna z Pakistanek nazwała mnie "cucumber girl", czym zyskała dużego plusa. Ale wczoraj przekonałam się na własnej skórze, że ona osiągnęła ten sam level co ja!
Rozmawialiśmy o racjach żywieniowych w Zjednoczonym Królestwie podczas II wojny światowej i nauczycielka zapytała, czy mieliśmy coś podobnego w Polsce. Powiedziałam, że nawet całkiem niedawno, bo w latach 80-tych funkcjonowały kartki na jedzenie i nie tylko. Dla zobrazowania powagi sytuacji dodałam wyświechtane "na półkach sklepowych był tylko ocet", a moja poczciwa znajoma wykrzyknęła z przejęciem:
- I żadnych ogórków!!!


Nie ważne jaki masz kolor skóry. Nie ważne, w co wierzysz. Nie ważne, czy zakrywasz całe swoje ciało czy eksponujesz bez pardonu swe walory.
Ważne, że pojmujesz miłość do ogórków.

środa, 22 maja 2013

F jak fantastyczny wtorek

Nic nie wskazywało na to, że wczorajszy dzień będzie taki wyjątkowy. Wręcz przeciwnie - obudziłam się za późno, za oknem było szaro, a płatków owsianych ledwo starczyło na śniadanie.

Lecz nagle stało się coś, co odmieniło cały dzień. Nie było to nic konkretnego. Raczej kilka detali, zbiegów okoliczności, ale zadziałały.

Najpierw mail z odpowiedzią w sprawach zawodowych, następnie kilka słów z Sąsiadką na gtalk, pocztówka z Taipei, potem paczka z Polski z cudowną zawartością... Przy okazji - żadne maile, żadne wiadomości na gg czy na facebooku, nic nie zastąpi tradycyjnego listu!
Zaczęło się nawet przejaśniać, a gdy Angol skończył pracę wypogodziło się na dobre. Grzechem byłoby zignorowanie takiej okazji, zatem mój drogi Knurek zabrał mnie na łąkę. A tam wraz ze znajomymi Czechami oraz stadem krów cieszyłam się z przygrzewającego słońca i prawie bezchmurnego nieba. Gdy ja raczyłam się irlandzkim cydrem, panowie gimnastykowali się przy frisbee. Było to dość widowiskowe, zwłaszcza dla krów, które zebrały się w bezpiecznej odległości kilku metrów i obserwowały bacznie przebieg gry. Nie chciały się przyłączyć, mimo namów Łukasza. Tak naprawdę bały się fioletowego latającego cosia, a prawdziwą przyczyną ich zainteresowania był szczeniak, który nam towarzyszył. W końcu i ja nabrałam odwagi, aby spróbować pograć we frisbee i wiecie co? Muszę potrenować, bo to wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Zwłaszcza, gdy na łące można wdepnąć w śmierdzące i śliskie utrudnienia. Karol może coś o tym powiedzieć ^^ Moje trampki również... chociaż to bardziej wina Angola, bo mnie nakierował na jeden z krowich placków. Nie obyło się także bez integracyjnej zabawy w stópki. Pozwoliłam Angolowi na wytłumaczenie reguł i popełnił czeski błąd. Na szczęście wszystko dało się naprostować, Czechom spodobała się właściwa wersja stópek i było przezabawnie :)

To był dobry wtorek. Oby takich więcej.
Tak naprawdę do szczęścia nie potrzeba wiele.
"What you don't have you don't need it now
What you don't know you can feel it somehow"

sobota, 18 maja 2013

Wiosna w doniczkach

Lubię Anglię. Jednak Anglię wiosną - kocham! Szczególnie, gdy świeci słońce i gdy wieje ciepły wiatr.
Dziś zakochałam się na nowo w miasteczku Ludlow, które skradło moje serce po raz kolejny. Uwielbiam angielskie ogrody, przytulone do ścian domków, wybujałe, dzikie, nieposkromione, ale w miniaturowym wydaniu. Przez te kuszące kwiaty mam ciągotki kleptomanki.
Ponadto nigdy nie byłam uzdolnionym ogrodnikiem, ale dziś zauważyłam, że moja kolendra skomplementowała moje umiejętności i zakwitła! Radość moja była ogromna i ... krótkotrwała, bo niestety kwiaty należy urywać. Jednakże te kilkanaście sekund tuż po odkryciu było bezcenne. Warto było :)

Kanapki na ławce w parku. Orany wybrzmiewające z wnętrza średniowiecznego kościoła. Angol obok. Czego więcej? Wszystko inne nie ważne, poradzimy sobie.


A za miesiąc... :D

wtorek, 14 maja 2013

Przyczajony wróg

Właśnie przeprowadziłam akcję godną agenta służb specjalnych. Ciągle trzęsą mi się ręce, ale czuję dumę. Człowiek przyparty do muru może więcej, niż mu się wydaje.
Siedziałam sobie spokojnie na sofie i czytałam książkę. Nagle przypomniało mi się o dawnej wycieczce do Walii i zaczęłam szukać tego miejsca. Pochyliłam się nad netbookiem i po chwili poszukiwań poczułam się nieswojo. Jakbym nie była sama. Jakby ktoś mi się przyglądał. Powoli podniosłam wzrok i spojrzałam na mojego kucyka pony, Charliego. To, co ujrzałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To było jak nóż w plecy. Co ja mówię, jaki nóż - to było jak miecz dwuręczny! Okazało się, że Charlie trzyma z wrogami...

Nie dałam po sobie poznać, że serce podskoczyło mi do gardła. Sprawdziłam kilkakrotnie, czy oczy mnie nie mylą i zaczęłam opracowywać odpowiednią strategię. Jedną z nich było rozpaczliwe wołanie o pomoc, sms do Angola, ale później doszłam do wniosku, że nie mogę tkwić na środku pokoju i wpatrywać się we wroga, muszę działać. Obmyśliłam plan. Wzięłam puste opakowanie po pieczarkach, które kilka godzin wcześniej miało mi przysłużyć za doniczkę (pomysł porzucony). Przeszukałam stos papierów w poszukiwaniu wytrzymałej kartki lub tekturki. Lecz po namyśle zrezygnowałam z papierowej osłony, uznając ją za zbyt wiotką. Spojrzałam w stronę małych jednorazówek. O, Harry Tuffinie, nawet nie wiesz, jaka jestem wdzięczna za te wszystkie reklamóweczki, które zazwyczaj doprowadzają mnie do szału, z powodu ich nieskończonej ilości wysypującej się z każdego kąta domu. Zaczęłam przebierać w nich, szukając takiej bez dziury, gdy natknęłam się na reklamówkę z polskiego sklepu. Co jak co, ale polskie = sprawdzone.
Uzbrojona w opakowanie oraz niebieską jednorazówkę zabrałam się za krótki trening. Nie można przecież przystąpić do akcji bez uprzedniej kontroli. Po dwóch próbach zdecydowałam, że jestem gotowa. W pogotowiu leżała śmiertelna broń - klapek Angola, lecz tylko w razie niepowodzenia.
Głęboki wdech. Delikatne ruchy. Opanowanie.
Ciach, szuru, szuru - mam go! Już siedział w pudełku przyciśniętym do ściany, bez możliwości ucieczki, a Charliego, tego niecnego zdrajcę, odrzuciłam na bok. Potem powolutku, bez nerwów, zaczęłam zakładać reklamówkę tak, by przylegała do ściany. Gdy cały otwór był osłonięty ochronną reklamówką, ścisnęłam ją tak, aby nie było żadnych szpar, po czym odsunęłam tę genialną pułapkę od ściany. W panicznym strachu wybiegłam z nią przed dom i ze wstrętem odrzuciłam na ziemię. Po chwili zdjęłam reklamówkę, a w pojemniczku siedział delikwent. Nie mógł sobie poradzić z wyjściem z pułapki ze względu na owalne wykończenia ścianek.
Przez myśl przeszła mi szkaradna myśl morderstwa, ale po sekundzie odgoniłam od siebie te idee i pozwoliłam wrogowi ujść z życiem.
Nie sztuką jest zabijać. Sztuką jest wywalić dziada z mieszkania i zagrozić, że jak wróci jeszcze raz to poczuje ciężar klapka Angola!

Jestem taka dzielna!


Nie zrozumcie mnie źle. Pająki i różne tego typu robactwo nie przeszkadza mi, o ile nie znajdę ich we własnym domu. Na zewnątrz - w ogrodzie, na polu, w lesie itd w ogóle mi nie przeszkadzają. Niech sobie żyją i robią swoje. Nawet w domach i budynkach, w których ich spotykałam, zawsze zostawiałam je w spokoju. Albo przynajmniej starałam się ich nie zabijać. Wiele pająków przyglądało się moim pracom porządkowym w domach gościnnych. Dwa pająki w składziku z warzywami w mojej eks pracy codziennie obserwowało, ile skrzynek pomidorów zabieram. Podczas pracy na zmywaku towarzyszyła nam spora grupa pająków z góry przypatrując się naszym zmaganiom z czyszczeniem przypalonych brytfanek. Nawet w ten weekend pozwoliłam jednemu ośmionożnemu stworzeniu czmychnąć, gdy sortowałam maty do zjeżdżania. Ale do stu piorunów, jeśli jakiś pająk ośmiela się deptać mojego Charliego, biegać po mojej wykładzinie, spać w moich garnkach czy podglądać mnie pod prysznicem, to słowo daję, wstępuje we mnie wściekłość (i paniczny strach czasami). Nie toleruję tych nieproszonych wizyt domowych. Nie i już.



PS. Właśnie przyszło mi na myśl, że może Charlie nie jest spiskowcem. Może on był zakładnikiem?! Biedne maleństwo...

poniedziałek, 13 maja 2013

Z uśmiechem w przyszłość

Czytam grubaśną książkę, z kawą w moim ulubionym kawowym kubku, w tle wybrzmiewa muzyka klasyczna. Taka ą ę się zrobiłam!

 Przynajmniej teraz mam na to czas. Nadrabiam lekturowe zaległości, a w przerwach doglądam ziół, babrzę się w ziemi ogrodniczej i zastanawiam się, czy kosy nie wyjedzą wszystkich delikatnych roślinek, które wkrótce (mam nadzieję) wykiełkują. Ogrodnik ze mnie żaden, ale lubię, gdy rosną kwiatki. Zwłaszcza tutaj, gdzie ogrody - i ogólnie pojęta natura - są nieokiełznane.

Powrót do dawnej pracy okazał się strzałem w dychę. +1000 do samopoczucia, +500 do pewności siebie & curly fries, oh yeah.

Brakuje mi psa. Pies nigdy się nie pyta, jaki jest cel spaceru. Pies po prostu idzie. Tego mi właśnie trzeba, ale cóż... Nie można mieć wszystkiego tak od razu.

Myślę o tym, ile czasu już minęło, ile się pozmieniało, ile ludzi przewinęło, ile marzeń zostało zrealizowanych. Myślę o przyszłości i stwierdzam, że przy odrobinie dobrej woli wszystko jest możliwe... zatem...
Do roboty, siurku :)

czwartek, 9 maja 2013

Majówka po mojemu

Co to był za weekend! A ile się działo! Namnożyło się wszelakich wydarzeń - ostatni weekend w pracy, chęć zamordowania Angola na karuzeli, kosztowanie angielskiego piwa ale i spóźniona integracja z współpracownikami, siedzenie na zielonej trawce i rozkoszowanie się piękną pogodą oraz podziwianie szybowców... A wszystko w przeciągu kilku dni. Lecz żeby wszystko uporządkować zacznę od początku - tak najłatwiej jest opowiadać.
Zatem sobota i niedziela były moimi ostatnimi dniami pracy na najniższym szczeblu przemysłu gastronomicznego, z czego czułam ogromną satysfakcję. Myśl, że to ostatni taki weekend sprawiała, że utrzymywał się na mojej twarzy ironiczny uśmieszek. Plus na sobotę i niedzielę przeznaczone były wieczorne atrakcje - May Fair w Ludlow oraz festiwal piwa.
May Fair to objazdowe wesołe miasteczko, które odwiedza Ludlow początkiem maja co rok. Dla mnie była to pierwsza okazja na uczestnictwo i prawdopodobnie nie do końca wiedziałam, na co się piszę. Przecież boję się wysokości i mam lęk przestrzeni! Na moje nieszczęście przez chwilkę mi się o tym zapomniało, bo Angol jest dobrym namawiaczem. I jak na samochodzikach było spoko, tak na karuzeli nr 1 było już odrobinę niebezpiecznie. Gdy zaczęło nami wywijać to pomyślałam, że zjedzenie skromnej kolacji było genialnym pomysłem... Później Angol namówił mnie na drugą karuzelę, na którą nie chciałam iść. W efekcie przeżywałam katusze walcząc z siłą odśrodkową i przeciążeniami oraz w agresywny i głośny sposób oznajmiałam Angolowi, że go nienawidzę i ma mnie nie dotykać. Biedny Krzyś, który siedział obok mnie, bał się jak ja i jeszcze musiał wszystkiego wysłuchiwać... Gdy nareszcie moje nogi z waty dotknęły powierzchni ziemi, byłam najszczęśliwszą (i najbardziej wystraszoną) osobą na całym globie, ale nie skończyłam z atrakcjami. Poszłam na sławetne filiżanki (zły pomysł) oraz na diabelski młyn, z którego zaglądaliśmy do okna kamienicy i machaliśmy imprezowiczom. Mimo gorliwych namów Angola nie poszłam na najlepszą i najwyższą atrakcję, bo chciałam zachować swój honor. I nie posikać się ze strachu. Później jeszcze mój luby wygrał dla mnie Charliego, pluszowego jednorożca i mogliśmy wracać do domu. Na parkingu odegraliśmy krótką scenkę "gdzie ja zgubiłem kluczyki do samochodu i jak to możliwe, że ich nie ma, skoro siedzimy w środku"", zakończoną happy endem.
"To ostatnia niedziela..." - miałam ochotę śpiewać spacerując rankiem następnego dnia do pracy. Humor mi dopisywał i nic, ani nikt (NIKT!) nie był w stanie zepsuć mojego szampańskiego humoru. A może powinnam napisać piwnego, gdyż poza świadomością ostatniego dnia w znienawidzonej pracy majaczyła na horyzoncie wizja festiwalu piwa w lokalnym pubie. Po odbębnieniu szychty, zjedzeniu niedzielnego lunchu i kawałku Victoria sponge cake, mogłam ostatecznie powiedzieć "papa", ostentacyjnie wyrzucić gumowe rękawice do kosza na śmieci i odmaszerować do domu z poczuciem ogromnej ulgi. Natomiast wieczorem wraz z polskimi znajomymi i Angolem pojechaliśmy skosztować piwa. Okazało się to nie piwo, ale ale. Krzywiliśmy się mniej z każdym kolejnym łykiem, ale szczerze mówiąc nie dało się tego pić. Dobrze, że w pubie mieli cider. Taki prawdziwy, lokalny, bardzo jabłkowy i bez gazu. Co ciekawe jednym z elementów wystroju tegoż pubu były butelki po piwie, a wśród nich... Żywiec oraz Okocim Zagłoba :) Poza kosztowaniem angielskich trunków doszło do nieprzewidywalnej integracji z moimi eks współpracownikami - pomijając Stefka, który był moim ziomem od samego początku. Wyszło na jaw, że łatwo osądzić człowieka ze względu na pochodzenie, ale równie szybko można zmienić zdanie na jego temat wyłącznie ze względu na ubiór. No tak, w służbowym uniformie ciężko eksponować własny styl. Mniejsza o to, bo koniec końców wreszcie pogadano ze mną jak z równą sobie, a Angol swą urzekającą osobowością podbił wszystkie serca - angielskie, walijskie oraz zdecydowanie szkockie ;) Slàinte mhath!
W poniedziałek z racji dnia ustawowo wolnego postanowiliśmy z Angolem pocieszyć się wspólną wolnością. Pogoda zdecydowanie nam dopisywała. Wyruszyliśmy na małe zakupy i od tamtego momentu możemy cieszyć się muzyką w samochodzie :) Zakupami szybko się zmęczyłam, więc zaproponowałam, abyśmy pocieszyli się grzejącym słońcem gdzieś za łonie natury. Wybraliśmy lotnisko na szczycie wzgórz. Siedząc na miękkiej jak dywanik, idealnie przystrzyżonej przez owcze zęby trawce i popijając ciderka oglądaliśmy przelatujące nad nami szybowce. Kocham tamto miejsce - ciche, wietrzne, z zapierającym dech widokiem na angielskie pola i walijskie góry. Zawsze, kiedy tam jestem, dopada mnie natchnienie, którego nie potrafię niestety wykorzystać. Może kiedyś, gdy nauczę się ubierać w słowa moje uczucia.
Tak minął weekend. Od tamtego czasu powróciłam do swojej codzienności bezrobotnego, z tą różnicą, że nauczyłam się wcześniej budzić. Dobrze mi, ale nie narzekałabym, gdyby coś mi się udało znaleźć. Wszak perspektywy na przyszły rok zakładają dużo więcej wydatków, niż można tego było się początkowo spodziewać.

Przy okazji perspektyw - druga połowa czerwca zapowiada się obiecująco!

Pogodowy update: na chwilę obecną pada deszcz, ale robi się coraz cieplej. Poprosiłam Królową o wysłanie mi moich sandałów, a to o czymś świadczy.

Zmierzam niespiesznie ku końcowi. Dbając o charakter edukacyjny mojego bloga (taa), chciałam pouczyć Was, że jeśli trzymacie wodę do kwiatków w butelce po 7UP to prędzej czy później, w przypływie wielkiego pragnienia (lub roztargnienia) pociągniecie wielce rozczarowujący łyk.

Si ju!

niedziela, 5 maja 2013

Powód do świętowania

Od dziś jestem wolnym człowiekiem!!!

I zamierzam to uczcić na festiwalu piwa w lokalnym pubie.
Ale in the dale, let's go!