wtorek, 18 czerwca 2013

Oh long Johnson

No tak. Godzina 22, a my dopiero wzięliśmy się za porządki przed przyjazdem gościa. Ale tak to jest, gdy człowiek cały dzień przylepia sztuczny mech do waz, zamiast szaleć ze ścierką po chacie.

Od ostatniego wpisu chyba wiele się wydarzyło. Piszę chyba, bo ręki nie dam sobie uciąć. Chociaż nie umiem dokładnie wyliczyć, co takiego się działo, wewnętrzny głosik piskliwie podpowiada mi, że działo się sporo. Mogę nadmienić ciekawostkę o nowym asortymencie bielizny (love Primark) oraz wprawie w układaniu małych bukiecików.

I widzieliśmy dzieciaka, który robił numer z oh long Johnson! Przysięgam na ogórki kiszone, że tak było!

Jutro skoro świt otworzę oczka, szybka toaleta, płatki z mlekiem, rower i do pracy - a, nie! Inaczej! Jutro skoro świt wsiadamy w Tornado i jedziemy na lotnisko po Szczura! Hurra, hurra!

Bez odbioru.

wtorek, 11 czerwca 2013

Morza szum, ptaków śpiew

Ostatnio mój grafik się zapełnił i nie brak mi zajęć, za to czasu brakuje na spisywanie spostrzeżeń. Nieskromnie powiem, że olśniewam swoim urokiem i wreszcie jest czego gratulować, bo po długich i żmudnych zmaganiach w poszukiwaniu odpowiedniej pracy zostałam zatrudniona. I to nie byle gdzie, lecz w miejscu, które mi się podoba! Miło zmierzać do pracy z uśmiechem na ustach.
 - A propos... dzisiaj gołębie obsrały mi rower. Siarczysty policzek. Zapamiętam to sobie.
Tak więc od kilku dni uczę się nowych rzeczy, budzę swoją kreatywność i raz w tygodniu zwiedzam okolice oraz poznaję obyczaje tubylców. Brzmi świetnie, prawda?
Przy okazji zwiedzania... odświeżyłam swoją miłość do Walii. Poniekąd dzięki wyjazdom służbowym, ale w głównej mierze dzięki małej, popołudniowej wycieczce do Swansea, nadmorskiego miasta położonego na południu Walii. Nie będę się chwalić, kiedy ostatni raz było mi dane przechadzać się po plaży, bo w gruncie rzeczy nie ma czym. Dlatego tak przyjemnie dreptało się po mokrym piasku i wybierało co ładniejsze muszle (niektóre z wkładem - R.I.P. Przyjacielu ze Swansea). Razem z Angolem odbyliśmy dwie interesujące przechadzki tą samą ulicą. Najpierw w poszukiwaniu bankomatu, a potem w poszukiwaniu jakiejś jadłodajni. Mijaliśmy co chwilę salony fryzjerskie (było ich chyba z 5 albo i więcej na jednej ulicy, po tej samej stronie - aż się włos na głowie jeżył) tudzież chińską/hinduską restaurację. Bankomatu nie znaleźliśmy, ale druga przechadzka zakończyła się powodzeniem, gdyż dopadliśmy fish&chips. I to godny zaufania, bo z kolejką ;)
Ogólne wrażenia ze Swansea były bardzo pozytywne. W oczy rzucała się specyficzna zabudowa. Małe, jasne domki, ew. zrobione z kamienia, ale jakże odmienne od tych, do których przyzwyczaiło się moje oko. Do tego krzyki mew, piaszczysta plaża i luksusowe apartamenty sąsiadujące z podniszczonymi, małymi mieszkaniami do wynajęcia. Nie umiem dokładnie sprecyzować swoich wrażeń, ale mogę zaryzykować stwierdzenie, że Swansea jest typowym miasteczkiem nadmorskim, o jakich czyta się w książkach. Tak też się trochę czułam - jakbym spacerowała po mieście wyjętym żywcem z jakiejś nowelki. Zaostrzył mi się apetyt na morze i planuję w przyszłości odwiedzić więcej walijskich plaż. Myślę, że i Angol da się namówić przy użyciu odpowiednich argumentów... :)
Co więcej, co nowego...
Nie wiem. Ale fajnie jest! Jak wszystko się sypało, tak teraz kawałek po kawałku układa się obrazek zadowolonego siurka. I do woodstocku coraz bliżej...


PS. Lubię osły, a osły lubią mnie. Swój pozna swego! Nioch, nioch!