czwartek, 17 października 2013

Volbeat w Birmingham

Od wczoraj bardzo chciałam napisać notkę i oczywiście schrzanił mi się komputer. Na szczęście mogę skorzystać z głównego zamiast mojego miniaturowego, a okazję mam ku temu wybitną, gdyż mój luby zajmuje się typowo męską czynnością jaką jest oprawianie zwierzyny.
Tak więc uzbrojona w klawiaturę popijam rumianek z miodem i zabieram się do relacji koncertu, na którym mieliśmy przyjemność być wczoraj.

Volbeat.
Słyszałam podobno na żywo na Woodstocku 2009, ale jakoś sobie średnio przypominam. W każdym razie mam kilka utworów, które lubię i już kiedyś trzymałam w ręku bilet na ich koncert w Birmingham... gdy rozchorował się wokalista. Dawne dzieje. Moje nastawienie było neutralne i jak z przyjemnością wybrałam się na koncert dla samego faktu, tak nie spodziewałam się kisielu w majtkach czy innych takich z powodu gwoździa wieczoru. A tu niespodzianka. Lubię takie niespodzianki!
Gdy dotarliśmy na miejsce - O2 Academy - zebrał się już niemały tłumek (na marginesie - dlaczego zawsze, gdy tam idziemy szczękam zębami z zimna?). Nie jest to mój pierwszy koncert w Anglii, zatem przyzwyczaiłam się już do tego, że jest inaczej niż w Polsce. Oczywiście nie jestem ekspertem jak Angol, który pewnie był na koncercie w UK po raz czterdziesty siódmy, czy coś koło tego, ale swoje zdążyłam już zauważyć. Dlatego więc przekrój wiekowy od brzdąców w wielkich słuchawkach po "tatusiów" i "mamusie" już mnie nie dziwi. Podobnie z stylem odzienia, choć wczoraj było umiarkowanie podobnie. Oczywiście wszyscy grzeczni, uśmiechnięci, uprzejmi, żadnej wiochy czy ledwo trzymających się na nogach typów. W Anglii ludzie przychodzą na koncert, aby posłuchać muzyki. Nie żeby się zabawić.
W klubie publiczność rozgrzewał support (Iced Earth, które prezentowało mieszankę Mettaliki, Pantery i Iron Maiden), a także piwo, cydr oraz hot dogi. Znaleźliśmy z Angolem dogodne miejsce, żebym cokolwiek widziała i czekaliśmy na występ gwiazdy. Staliśmy z tyłu z racji naszego spóźnienia, a nie przepychaliśmy się do przodu, bo to niegrzecznie (naprawdę, serio, wspominałam, że jest inaczej).
Gdy na scenie pojawili się panowie z Volbeat zaskoczona zostałam entuzjastyczną reakcją fanów. Nie spodziewałam się tego po powściągliwej publice. Pierwsze kawałki, wszyscy śpiewają, bawią się (czyt. rączkami wymachują i piąstki w górę wyrzucają), a ze sceny płynie w naszym kierunku ogromna, pozytywna energia.
Podobało mi się bardzo! Poziom muzyczny i nagłośnienie rewelacyjne, kontakt z publicznością na szóstkę z plusem. "Radio Girl", "Fallen", "16 Dollars" - siur i Angol kontent. Było też trochę Motorheada, Johnny'ego Cash'a i Judas Priest. W tłum poszybowały pałeczki, kostki i membrana z autografami. No i fani... Przyznaję, że był to mój pierwszy klubowy, tak żywiołowy koncert w tym kraju. Pomijając Tenacious D, ale to inna kategoria. Warto było! Dzięki Mordko :*

W rezultacie zaostrzył mi sie apetyt na koncerty. Gdy podrygiwałam do  rock'n'rollowych nut na chwilę z odpłynęłam myślami do starych, koncertowych czasów. Zatęskniłam za kwaśnym ściskiem pod barierkami, obolałym karkiem, siniakami w każdym kolorze, Jelonkowymi wężykami, crowd surfingiem i before/after imprezowaniem z Kołkami, Barmy Army czy innymi wariatami. Apeluję z tego miejsca, a dokładniej z podłogi w małej dobudówce umiejscowionej w spokojnej, angielskiej wiosce, przyjedźcie do nas! Kwasożłopy! Flapjacku! Jelonku! Przyjedźcie!
Podpisano: spragnieni koncertowego szaleństwa
Siurek Ogórek i Angol (Knurek)

***

Jeszcze wcześniej, we wtorek, oglądałam poniżenie naszych piłkarzy, sącząc Guinessa w lokalnym pubie. Przypadkiem spotkałam kolegę ze starej pracy. Powiedział mi w ramach pocieszenia, że Polacy grają w czerwonych strojach, więc on z racji pochodzenia (jest Walijczykiem) odczuwa to tak, jakby przegrywali jego piłkarze i też było mu przykro. Hm, może byłoby mi przykro, gdybym spodziewała się cudów. Ale nie, ja po prostu chciałam obejrzeć sobie mecz bez zbędnego trucia o historii, wyjątkowej rocznicy i szans sprzed dekad. Plus mina barmana, gdy zapytał  "Would you mind if I ask but are you're from Poland?" i otrzymał twierdzącą odpowiedź była satysfakcjonującą nagrodą ;)

Dopijam powoli rumianek i kończę notkę, a mężczyzna nadal robi to, co robić musi, by wyżywić głodnego siurka. Za oknem ciemno i zimno. Brr. Następnym razem napiszę o rzeczach, które warto zachować dla siebie, jeśli się nie chce mieć problemów z szefem ;)

poniedziałek, 14 października 2013

O ośmionożnych przychylniej

Nadeszła jesień, tak na dobre. Zrobiło się mokro i zimno, a co za tym idzie, wszelkie żyjątka w poszukiwaniu ciepłego i suchego miejsca chętnie gramolą się do domów. Najlepiej wychodzi to pająkom z prostego powodu - dysponują większą ilością odnóży i potrafią przemieszczać się błyskawicznie szybko. Przekonał się o tym każdy, kto choć raz próbował dopaść uciekającego pająka.
Mój strach przed pająkami jest tematem niejednokrotnie przytaczanym, ale dzisiaj postanowiłam podejść do tematu bardziej racjonalnie. Zainspirowała mnie radiowa pogadanka, której z zapartym tchem słuchałam dzisiaj w pracy.

Otóż tak jakby (tak jakby - bo nie jestem pewna, nie dosłyszałam całej audycji, więc może pod koniec się coś zmieniło) obalono mit, w który usilnie chciałam wierzyć. Kasztany nie odstraszają pająków! Podobno zapach kasztanów miał naturalnie zniechęcać pająki do ugoszczenia się w domostwie, lecz niestety pająki nie posiadają węchu. Co za pech. [Uznajmy, że te kasztany na stoliku są na ozdobę.] Pomysłowa redaktora podrzuciła jednak pokrzepiającą tezę. Może pająk widząc na swej drodze kasztana, myśli "Jaki wielki pająk! Lepiej wezmę nogi za pas, bo jeszcze mnie zje!" i ucieka. Będę się tego trzymać.
Podczas tej krótkiej audycji uspokojono mnie także, że pająki nie są agresywne. Zdają sobie sprawę ze swej kruchej konstrukcji ciała i wolą unikać konfrontacji z człowiekiem. Po tylu uspokajających słowach postanowiłam, że nie będę panikować przy najbliższym starciu, do którego pewnie dojdzie. Nie ma się co oszukiwać.

Jutro terapii dzień drugi.


A poza tym to czekam na zupę kalafiorową i nie mogę się doczekać!

środa, 9 października 2013

Ślubne show

Mogłabym opowiedzieć Wam o tym, jak było pięknie na National Wedding Show. Ile było stanowisk, ile ludzi, ile inspiracji. Ile ładnych panien młodych, ile brzydkich panien młodych, ile zagubionych i znudzonych panów młodych. Wiele rzeczy mogłabym napisać. Poza piosenką, która mnie od tamtego wydarzenia prześladuje, bo o niej napisać nie umiem.

Zdecydowałam jednak, że zamiast przynudzać, napiszę o tym, jak to dzień przed otwarciem tej imprezy targałam pudła wpakowane kosztownościami, woziłam na wózku drzewka i właziłam na drabinę - wszystko z rozpiętym rozporkiem w spodniach. Tak! Niech świat pozna moją bieliznę (dobrze, że ją miałam)! Primark rządzi!
Teraz sobie przypominam, że jak balansowałam na drabinie z taśmą klejącą w zębach jeden z pracowników-techników zapytał mnie o kwalifikacje. Mogłam mu pokazać... kwalifikacje.
Przy okazji, jak już o panach technikach mowa, musiałam poprawiać po nich, bo taśmę klejącą mieli żałosną.

Przez całe trzy dni polowałam na rodaków. Fail. Raz było blisko, drugi raz otarłam się o nich, ale ostatecznie nie złowiłam żadnego Polaka. Może następnym razem. Za to nauczyłam się, że gdy zbliżają się Hindusi, należy ich "złowić". Jeśli chodzi o wesela to oni mają polot. A o to przecież mi chodzi.

Dziś piękna, angielska jesień strzeliła focha. Było zimno, pochmurno, wiał silny wiatr i miotało mną po jezdni, gdy pedałowałam do domu. Nie zapowiada się, by w najbliższych dniach miało się coś poprawić. Chyba czas na rękawiczki.

Na koniec smutna wieść. Podlałam zioła wodą po gotowanych jajkach. Miała być super bogata w wapno. Okazało się, że Angol wodę posolił i to szczodrze. Nie będę tłumaczyć, co się stało [tutaj powinny zabrzmieć pierwsze nuty marszu pogrzebowego].
Chlip. Chlip. Chlip.
Na szczęście Angol postanowił dodać otuchy mojej zrozpaczonej ogrodniczej duszy i kupił nam nową roślinkę. Nie można jej zjeść, ale ładnie wygląda i ponoć nie wymaga specjalnej opieki. To się dopiero okaże :D Witamy w nowym domu, roślinko!