niedziela, 23 listopada 2014

Listopadowy update siurowej egzystencji

Teraz już naprawdę zrobiło się świątecznie. Misie polarne wylegują się w centrum handlowym w mieście Darwina, co stanowi niepodważalny dowód na to, że czas zacząć wypisywać świąteczne kartki. Uwielbiam to robić :D Może nawet bardziej, niż dostawać kartki. Chociaż nie, sama nie wiem... Jestem stworzona do życia w tym kraju, Brytyjczycy uwielbiają kartki, a w tym roku mają wyjątkowe ładne egzemplarze.

U mnie nic nowego. Zakapslowałam w zeszłym tygodniu jakieś 200 butelek. Wszystkie puste. Resztę, około 700 sztuk, sprawdziłam, zapakowałam i pozostaje czekać, że bezpiecznie dotrą do celu gdzieś w dalekim Katarze, by mogły ładnie wyglądać i zbierać kurz. Wypijam litry herbaty, uczę się skręcać w prawo i zastanawiam się, kiedy i jak to zrobić, by pojechać na wycieczkę do Norwegii. Oni tam mają taki pyszny chleb! Chcę!!
Lecz na razie marzenia muszą się zatrzymać na tych bardziej przyziemnych sprawach w stylu "chcę wygrać z Angolem w Ankh-Morpork". Albo ja jestem ofermą, albo on oszukuje. Niby ręce zacieram, bo czuję, że siadają mi karty, mam taktykę, jestem tuż tuż... i nagle otwierają mi się oczy i desperacko staram się uniknąć nieuniknionego. Nawet podczas demolowania Tokio nie daję rady i Angol mi kopie tyłek.  Żałuję, że nie mamy chińczyka, to na tyle prosta gra, że może wystarczyłoby mi sprytu i intelektu, by ograć drania. Hm. Prawdopodobnie szybciej będzie mi dane podziwiać norweskie fiordy przeżuwając chleb z orzechami i borowikami niż wykonać taniec zwycięstwa po partyjce z Angolem.
C'est la vie.

niedziela, 9 listopada 2014

Jingle bells

Ok, już po fajerwerkach, można z powodzeniem zapalić światełka na choinkach w ogrodzie i wywiesić wieńce na drzwiach. TEN czas w Anglii właśnie nadszedł.
[dźwięk dzwoneczków w tle]

środa, 5 listopada 2014

Fachowiec po angielsku

Po rekordowo ciepłym Halloween (na własne oczy widziałam krótkie rękawki i szorty na trick or treat) nadszedł listopad, ciągnąc za sobą zimno. Poważne zimno, którego nie da się zignorować. Trzeba drapać szyby i odpalać samochody na popych. I dobrze, taka kolej rzeczy, w końcu zimą ma być zimo, nie umiarkowanie morko. Jednakże są pewne okoliczności powodujące moją dezaprobatę na niższe temperatury. Okoliczności wyglądają tak: nie mamy ogrzewania w pracy.
Problem pojawił się już rok temu. Po kilku tygodniach ze skostniałymi palcami i zamrożonymi stopami ogrzewanie powróciło i działało aż do początku października tego roku. Wtedy to boiler zaczął wydawać dziwne dźwięki po czym zaprotestował i przestał działać. Początkowo i tak było ciepło, więc nie mogłam narzekać, przynajmniej nie piekło mnie w stopy, co wcześniej zdarzało się notorycznie - ech, ogrzewanie podłogowe, same z tym problemy... Julie zadzwoniła po hydraulika, który powiedział, że przyjdzie nazajutrz. Następnego dnia zmienił zdanie i dał znać, że będzie za dwa dni. Za dwa dni przełożył wizytę na następny tydzień. Po dwóch tygodniach czekania nadal się nie pojawił, a bolier raz działał, raz nie, od czasu do czasu przeciekając.
Minął miesiąc. W pracy jak w kostnicy, ale już na piętrze w biurze jak w tosterze. Wspólnie stwierdziłyśmy, że tak dalej być nie może.
Wczoraj Julie ponownie próbowała umówić się z hydraulikiem. Powiedział, że będzie między 11 a 12. W południe napisał, że będzie między 13 a 15. Gdy kończyłyśmy pracę o 17 odezwał się, że może przyjść... [No stary, trochę za późno się opamiętałeś. Czekałam cały dzień, a teraz, proszę ciebie, idę do domu] Niedorzeczne. Nie wiem, dlaczego tak unika wizyty, czyżby ostatnim razem nie smakowała mu herbata?
Nie kwestionuję umiejętności angielskich fachowców, lecz ich słowność. Już przytrafiła mi się taka historia, że miał przyjść do mnie elektryk. Wpadł na chwilę, pooglądał, posprawdzał, powiedział, że przyjdzie jutro i czekam na niego przeszło dwa lata. Zdążyłam zapomnieć o co chodziło. Może to sprytna taktyka? Nie wiem. Osobiście nie znoszę, gdy ktoś mnie zwodzi, zwłaszcza w kwestii pomocy naprawy czegoś istotnego. Lepiej prosto z mostu powiedzieć "Diabeł wie, co się dzieje z tym boilerem, znajdźcie kogoś innego" niż obiecywać bez końca "będę jutro".
Ale to nie koniec historii. Dzisiaj hydraulik dał znać, że będzie między 10 a 12. Z tej okazji nawet się przygotowałyśmy - naprawiłyśmy dwonek przy drzwiach i odbyłyśmy próbę generalną:
Ja: Hello!
Julie: Hello.
Ja: I'm a plumber.
Julie: You're a plumber!
Ja: Aye, aye! I'm here to fix your boiler.
Julie: Brilliant! This way...
Po tych spontanicznych teatrzykach, w których czaiła się tylko ironia, stał się cud. Przyszedł hydraulik! Punkt południe zadzwonił do drzwi. Zapytał, gdzie boiler, usłyszał barwną opowieść o jego ostatnich dokonaniach i dziwnych dźwiękach, pokręcił, pomacał i wydał wyrok. Nowy bolier.
Do licha!

U nas w domu też nie działa ogrzewanie, od zawsze. Niby mamy grzejniki, niby dwa lata temu jeden naprawili wstawiając nowy, ale tak naprawdę nie działają. Jeśli już oddają ciepło to powinniśmy z Angolem otwierać szampana, by to uczcić. Grzejnik w łazience poza znikomą funkcją ozdobną pełni również rolę praktyczną. Można na nim położyć gąbkę, szmatkę albo brudny, skórzany pas, który Angol ostatnio wygrzebał obiecując, że kiedyś wyczyści. Oby tylko obietnice Angola nie przypominały obietnic fachowców...

Spokojna głowa. Zimno nam nie jest, ogrzewamy się na inne sposoby ;) Niestety w pracy mam ograniczone pole manewru. Pochylam się więc nad elektrycznym grzejnikiem, próbującym zrobić z moich łydek bekon, a zimna woda w kranie wydaje mi się być ciepłą, bo mam lodowate palce. Dobrze, że w każdej chwili mogę ogrzać dłonie kubkiem świeżo zaparzonej herbaty :)

Morał z tego taki - nie ufaj fachowcowi.