środa, 20 sierpnia 2014

Na plus

Ho, ho, ale czasu minęło od mojego ostatniego pisania! A w międzyczasie tyyyle rzeczy miało miejsce, aż trudno uwierzyć, przecież dopiero co piekłam ciasto marchewkowe na drogę do Kostrzyna.

Zanim przejdę do sedna chciałam wszystkich zatroskanych uspokoić, że moje kapcie się odnalazły. Angol je tak dobrze schował, że zapomniał, gdzie. Na moje pytanie po co je chował, odpowiedział wymijająco, że nie chciał, by stało im się coś złego. Rozumiem, męskie wieczory, każdy ma swoje upodobania. Najważniejsze, że laćki są i nie marzną mi stopy.

Teraz sedno. Urlop! W ojczyźnie, a jakże. Pojechaliśmy, wiadomo, na Przystanek Woodstock. Znowu pod flagą Brudnicy Walcownik, znowu w zacnym towarzystwie Kołków i Nie-Kołków, wylewając siódme poty w upale, chłodząc się na myjkach... Koncerty, piach, brudne stopy i niepohamowana radość wymieszana z poczuciem totalnej wolności. To już dziewiąty raz, za rok będę świętować jubileusz :) W kwestiach muzycznych miło było usłyszeć Kwasów po długiej przerwie, chociaż grali covery i tylko narobili mi smaka na więcej prawdziwego kwasu. T.Love w porządku, Volbeat również, Jelonek także mnie usatysfakcjonował (podobnież jak i piwo z Mańkiem z rana), ale hitem w kwestii koncertów była Kasia Kowalska w ASP, koniec, kropka, tyle. Tydzień minął nie wiadomo kiedy i trzeba było ruszyć dalej. Eh, mogłabym wrócić na kostrzyńskie pole nawet i teraz, zapominając o wszystkim i leżąc pod plandeką, martwiąc się jedynie o to, czy moje piwo będzie wystarczająco schłodzone.

Po swawolnym Woodstocku nadszedł czas na ściskanie piesiuńcia i nadrabianie zaległości rodzinnych, niestety w kolorze czerni i ponurej atmosferze (pomijając wspominki na wesoło), co mocno zaważyło na moim samopoczuciu i nieco pokrzyżowało plany. Na szczęście na osłodę pod koniec urlopu poszliśmy z Angolem na piękny ślub M&M'sów. Ach! Było czadowo! Mizeria może i zmieniła nazwisko, ale na szczęście wiele się nie zmieniło. Dalej jest moją dziewczyną i myślę, że jej małżonek to uszanuje ;) 

I przeleciały trzy tygodnie nie wiadomo kiedy.... Ba, mało tego. Ostatnio, gdzieś w zeszłym tygodniu, stuknęły mi dwa lata życia w Anglii. Mam wrażenie, iż wiele się przez ten czas wydarzyło. To były cholernie intensywne dwa lata. Oswoiłam się z pająkami (ale nadal boję się tych większych oraz tych, które czają się między naczyniami, gdy wraca się z trzytygodniowego urlopu...), zaczęłam wreszcie na siebie zarabiać, przekonałam się o wielu życiowych prawdach i podciągnęłam się z angielskim. W ostatecznym rozrachunku wychodzę na plus.

Wczasy też dostają 5 z plusem. 

A 20kg kiszonych ogórków przytarganych z Polski dostaje u mnie 6 z wykrzyknikiem i koroną. Pyszności! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz