czwartek, 28 czerwca 2012

Kawałek tkaniny i druty

Jeśli domokrążca na mój widok pyta, czy jest ktoś dorosły w domu, to znaczy, że nie jest ze mną tak źle i nie muszę się martwić ;)

Chciałam dzisiaj napisać kilka słów o niezwykle ważnym sprzęcie w moim - a śmiem przypuszczać, że nie tylko moim - życiu. Chciałam napisać o czymś, co ratuje, co może być eleganckie, śmieszne, stare, małe i duże, kolorowe, z wzrokami lub bez, o czym często zapominamy i co lubi się psuć. Chciałam napisać o kawałku tkaniny przytwierdzonej do metalowego szkieletu. Czyli o parasolu.
Wbrew etymologii, która wskazuje użycie parasola jako ochronę przed promieniami słonecznymi, chciałam napisać o tym, który chroni od deszczu. Natchnęła mnie do tego pewna przygoda w sklepie. Otóż podczas szału zakupowego, wspominanym przeze mnie już wcześniej na blogu, w pewnej chwili zorientowałam się, że moje ramię jest dziwnie lekkie i funkcjonalne. Uderzając dłonią w czoło przy akompaniamencie głośnego pacnięcia z przerażeniem odkryłam, że nie mam parasola. Szybki rachunek sumienia pomógł mi zlokalizować ostatnie miejsce, w którym parasol był ze mną. Przymierzalnia. Zawiesiłam go na wieszaku i wyszłam, zapominając o szmaticzku na patyczku. Typowe zachowanie siurowe. Więc popędziłam z duszą na ramieniu do owego sklepu, żywiąc nadzieję, że mój parasol na mnie cierpliwie czeka i zdając sobie sprawę z tego, iż równie dobrze bez tego parasola mogę nie wracać do domu. Odnalazłam moją zgubę, którą jakiś dobry człowiek znalazł samotnie porzuconą w przymierzalni i zaniósł do kasy. Po krótkim przesłuchaniu, mającym potwierdzić domniemaną własność, otrzymałam parasol i ze spokojem mogłam pokazywać się przed Królową. Bo to jej parasol, w dodatku prezent. I w ogóle szkoda by było...
Od kiedy pamiętam lubiłam duże parasole. Takie nieskładane, ale dumnie prężące się w całej swej okazałości. Nawet miałam pewnego towarzysza deszczowych dni, granatowego z sylwetkami różnych zwierząt. Miał na imię Filip. Bardzo go lubiłam, często mówiłam do niego. Nie wiem, jaki los go spotkał, prawdopodobnie go zepsułam, bo jestem w tej dziedzinie utalentowana (pewnie z powodu wierszyka związanego z moim imieniem, który ciąży nade mną jak klątwa). Drugą możliwością jest zgubienie, co też nie sprawia mi żadnych trudności. Gdy myślę o tym, ile moich parasoli pojechało pociągiem w szeroki świat (razem z drugą częścią mojego "Egipcjanina Sinuhe"), ile razy ktoś zwrócił mi uwagę, że zapomniałam wyjąć spod siedzenia, zabrać z półki nad głową itd, itd, czuję drobne zażenowanie. Teraz wielkość parasola już nie jest dla mnie taka istotna, właściwie przekonałam się do mniejszych formatów, tych składanych, które bez problemu mieszczą się w torebce, a które kiedyś były przeze mnie lekceważone. Niestety, nie pomogło to w niczym, jeśli chodzi o gubienie. Wniosek płynie z tego taki, że małe parasole gubią się z taką samą częstotliwością, jak parasole duże. Rozmiar nie ma znaczenia.
Ale teraz jestem posiadaczką parasola, który ma wartość inną niż dotychczasowe i o którego będę dbać, jak o własną rękę. Jest to część mojego spadku, więc nie ma mowy, żeby parasol gdzieś beze mnie odjechał, zaszył się w przymierzalni, czy żeby porwało go UFO. Ten parasol jest nieprzeciętny i zamierzam go szanować tak długo, jak długo będzie działał, a zakrawa on na twardą sztukę. W końcu przed niejedną ulewą już kogoś ochronił.

Co do planów na przyszłość to już sobie postanowiłam, że jak przyjadę na dłuższy czas do Kraju Wszędobylskiego Imbiru, sprawię sobie idealny parasol. Będzie porządny, wesoły i najpiękniejszy na świecie, o. Sama myśl o tym sprawia, że nie straszne mi deszczowe dni (choć pedałowanie w deszczu nawet z parasolem nie będzie należało do najprzyjemniejszych doznań).

Kochajcie swoje parasole! One tego potrzebują :)

PS. Nucenie piosenki Rihanny podczas czytania tego posta jest niewskazane.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jak sroka

Udanych zakupów ciąg dalszy. Mój portfel się kurczy, ale za to mam swoją pierwszą, własną karimatkę! Jupiii! Będę miała na czym spać podczas wojaży! Radość mnie tak rozpiera, że gdyby nie Joker to spałabym dzisiaj na podłodze na mojej karimatce :) Do tego znalazłam dzisiaj idealne japonki (buty, gwoli ścisłości) dla mnie. Są tak idealne, że musiałam je mieć i mama się ze mnie śmiała. Miała do tego prawo. Lecz tak naprawdę najfajniejszą rzeczą w dzisiejszych zakupach było wyściskanie Natki Pietruszki, za którą się bardzo stęskniłam.

Dobra rada: jeśli chcecie powiedzieć na głos, że ktoś patrzy się jak sroka w gnat, uprzednio upewnijcie się, że w owej chwili nie mija Was sąsiad o takim nazwisku. Bo trudno wtedy powstrzymać wybuch niekontrolowanego śmiechu, a przecież wyśmiewanie się z nazwisk jest niegrzeczne (ale z komizmu sytuacji już nie :D).

niedziela, 24 czerwca 2012

Balkonowe czytanie

Piękny, słoneczny, ciepły dzień. Pogoda zaprasza na balkon, aby z książką w dłoniach pozbierać trochę słonecznych promieni, bo jestem blada jak ściana i odbija się ode mnie światło. Jedynym minusem stacjonowania na balkonie jest nierówne rozłożenie opalenizny. Lubię takie posiedzenia na balkonie, mimo zielonych plamek widzianych tuż po powrocie do ciemnego mieszkania. Bo to wszystko oznacza lato! Co prawda, by w pełni kontynuować tradycję powinnam czytać Kinga, ale Filipiak też niczego sobie.

Ku memu nieszczęściu i ku przyszłej tragedii tego, kto będzie na mnie tyrał - tu mrugnięcie oczkiem do wiadomo kogo - odkryłam zatrważającą rzecz. Zakupy poprawiają mi humor. Mam nowy kubek i strasznie się z niego cieszę. Jest taki ładny, że nie schowałam go do szafki, tylko wystawiłam na półeczkę, żeby ładnie wyglądał :)

Czy wspominałam już kiedyś o tym, jak bardzo lubię spotykać się z Bu?
Nie pamiętam, więc wspomnę teraz. Bardzo lubię spotykać się z Bu i teraz już wiem, jak częściej ją zwabiać na spotkania. Ha, szkoda tylko, że odkryłam to dopiero teraz ;) Bez uszczypliwości i drwin - dzięki za spotkanie, Bu!

A teraz idę poprawić wygląd mojego prawego ramienia, które drastycznie różni się pod względem kolorytu od tego lewego. Ciao.

piątek, 22 czerwca 2012

Traktat o dupach

Dziś porcja literatury. Częstujcie się.

"Nieoficjalną prawdą jest, że byt zamyka się w nazwie, a kobiety, zwane u nas dupami, zamknęły się już dawno. Z małą poprawką na kurtuazję, która wszak jest zanikającym darem, przestarzałej formy kobiety używa się już tylko w dokumentach, sfabrykowanych w celu podkreślenia, że w Polsce, jak w każdym innym kraju, płci są dwie, a z nich jedna - to płeć szczególnej troski. Tymczasem zdrowy rozsądek i podsłuchane wieści sugerują nam, że dupy i ludzie stanowią wyłączne kategorie, na których opiera się rozwój społeczny. Nikt natomiast nie wie, kiedy zaczęła się ta szczególna ewolucja, nie przewidziana przez Darwina ani przez Pismo Święte. Dupa jest bytem ontologicznym, domagającym się szczegółowego opisu. Dupa nie widzi, chociaż patrzy, i nie słyszy niczego oprócz zaleceń pokątnych autorytetów. Dupa nie ma głosu, chociaż miewa poglądy. Wpływ dup na stworzenie świata bywa tak skryty, jak i niedoceniony. W porządku utrzymuje je przekonanie, że pojedynczo zdolne są uniknąć losu zbiorowej kategorii. Dlatego dupy chodzą ulicami i starają się wyglądać niepowtarzalne."

Absolutna amnezja I. Filipiak

środa, 20 czerwca 2012

Luksusowe składy PKP

Nie ma meczu i tak jakoś łyso. Nie ma co oglądać, nie ma na co czekać. Mój ty smutku, co ja pocznę, jak się Euro skończy?
Ostatnimi czasy skwar taki, że zwykła wyprawa do sklepu po niezbędne rzeczy zamienia się w tropikalną ekspedycję. Oczywiście ja, no-life, zamiast korzystać z idealnej pogody na narzekanie "ale gorąco", siedzę z nosem w monitorze, starych notatkach z romantyzmu (nie przypuszczałam, że jeszcze mi się kiedyś przydadzą!) i książkach, wypożyczonych na ostatnią chwilę. Jest bosko, parno i wilgotno. Chociaż wyjątkiem był poniedziałek, bo pojechałam na wydział, aby zaznać trochę dreszczyku emocji. Piernik zyskał trzy literki przed nazwiskiem, czego serdecznie jej gratuluję, a ja przekonałam się, że obrona nie taka straszna jak ją malują. Przecież to tylko "gruntowne sprawdzenie wiedzy z pięciu lat". :P Przy okazji zażyłam sauny w jednym ze składów PKP. Taki gratis, na który załapać się mogą jedynie pasażerowie posiadający bilet na Przewozy Regionalne, klasa 2. Na szczęście bez względu na zniżki.
A propos zniżek, moja legitymacja studencka poczuła nóż na gardle, albo raczej skórę na naklejce. Zaczęła ścierać mi się data ważności i teraz trzeba użyć zooma lub funkcji zmrużenia oczu z jednoczesnym przysunięciem legitki bliżej, by upewnić się, że ona wciąż jest ważna. Bo jest ważna! I jeszcze będzie, ja nie mogę się jej szybko pozbyć, nie chcę...

Jutro przy odrobinie szczęścia znowu skorzystam z sauny, ponieważ mam zamiar wbić się na egzamin z romantyzmu - haha taki żarcik - a później... Kto wie, może komuś sprawię przyjemność pewną gazetką? :) Poza tym muszę nadmienić, że jutro jest ważny dzień. Sąsiadka będzie się bronić, więc trzymamy kciuki, żeby jej nie zatkało.

Hm. Chciałabym coś jeszcze fajnego napisać, ale moja łatwość budowania wypowiedzi została zatracona jakieś dwa, trzy miesiące temu, dlatego by już się nad pisaniem za bardzo nie głowić, po prostu obejrzę Six Feet Under.
W końcu relaks mi się też należy!

sobota, 16 czerwca 2012

Nieprzewidywalna zmiana planów

Ta... koncert... audiencja...
Moje plany na weekend zostały drastycznie zmodyfikowane poprzez wkroczenie grypy jelitowej, której w ogóle nie brałam pod uwagę. Tak więc zamiast skakać na koncercie, wykonywać plan Janusza i zapoznać mamę z twórczością Jelonka oraz sympatycznym usposobieniem Maniusia, przeleżałam w łóżku cały dzień i ochrzciłam nowy sedes. That was brutal.

Na szczęście potrafię przybrać już pozycję siedzącą bez większego wysiłku, co oznacza, że będę żyć, ale Perły szybko się nie napiję :P

Kilka dobrych lat temu za dzwonek telefonu służył mi fragment "Papagenu", a dokładniej fragment grany na flecie (czy na czymkolwiek, mniejsza o to). I to jest bardzo ciekawe, bo Królowa do tej pory słysząc charakterystyczne dźwięki woła mnie, że telefon mi dzwoni :D

czwartek, 14 czerwca 2012

Drgająca powieka

Oko mi lata. Konkretniej drga mi lewa powieka i to już ponad tydzień. Nic jej nie pomaga. Ani magnez, ani gorzka czekolada, ani banany, ani... inne rzeczy. Mam pod powieką obcego, który chce się wydostać na ten świat i nic go nie powstrzyma. Nie ma nic bardziej irytującego, ale jednocześnie czuję się jak w kreskówce. Mało brakuje, żebym zaczęła się drzeć BWAAAAAAAH!

Odbyłam dramatyczną podróż samolotem, na której wspomnienie oblatuje mnie nieprzyjemny dreszcz. Przynajmniej bardzo się cieszyłam z wysiadania z samolotu i jak nigdy wcześniej przebierałam żwawo nóżkami do wyjścia. Następnym razem poczekam, aż wszystkie maluchy się usadowią, dopiero potem ja poszukam miejsca dla siebie, bo to nie na moje nerwy :P

Dobra. Zostało mi już tak mało czasu, muszę się sprężać i do boju, bo zaczynają mnie denerwować chwalipięty z ryjbuka, które się tytułują i publikują zdjęcia swoich ukończonych, wypieszczonych prac w twardych (!) okładkach. Wcale mnie to nie motywuje, tylko wkurza. Że ja taka opóźniona :P To zły znak, zatem, do abordażu, siureczku.

A jutro Jelonek w Wiatraku z obiecaną od dawna audiencją Królowej :)

wtorek, 12 czerwca 2012

Najlepszy zespół na świecie

Pozdrowionka z angielskiej wiochy! Jest cisza, czasami przerywana śpiewem ptaków, spokój, który zakłóca jednie Angol i w dodatku ma do tego prawo, zatem okoliczności sprzyjają poprawkom w magisterce. Tak prawdę mówiąc dystans sprzyja chłodnemu spojrzeniu na te moje dyrdymały i przynajmniej już tak nie przeklinam nad samą sobą :)
Jednak celem mojej wycieczki nie było poprawianie w sielskich warunkach, co to to nie. Prawdziwym celem, poza poniuchaniem Angola oczywiście, był koncert zespołu, który ma miejsce w czołówce ulubionych kapel siurka, czyli Tenacious D! Wraz z Karolem, który nie wiedział, na jaki koncert jedzie (w dodatku był to jego pierwszy koncert w ogóle - wysoko postawił poprzeczkę), wybraliśmy się w niedzielne popołudnie do Manchesteru, abym mogła zobaczyć mojego cyfrala na żywo. Lokal, w którym rzecz miała miejsce, posiadał przyjemny klimat. Kiedyś był to teatr, teraz przystosowano go do koncertów. Zanim jeszcze zaczął się koncert żywiłam pewne obawy - moje wymagania względem tego gigu były naprawdę ogromne.
Ku mojej radości JB i KG nie zawiedli :) Usłyszałam dokładnie to, czego sobie życzyłam, a nawet więcej - żeby wepchnąć nóż głębiej w Wasze plecy wymienię kilka. "Rize of the Fenix", "Kickapoo", "Beelzeboss", "Fuck Her Gently", oczywiście "Tribute" oraz wisienka na torcie dla siura - moja ukochana "Kielbasa". Jako bonus mogliśmy zobaczyć poślady Kyle'a oraz nagi, okrąglutki brzuszek Jacka. Przyznam Wam, że naprawdę, nieźli z nich aktorzy, jeszcze lepsi muzycy a piorunujący wzrok Blacka potrafi zahipnotyzować nawet z odległości kilkunastu metrów ^^
Tak. To był rewelacyjny koncert. Całości dopełnił Fenix, który pod koniec wybuchnął, jak mniemam, z podniecenia ;)

Takie randki to ja mogę mieć, co jedna to lepsza.

Już jutro trzeba będzie pozbierać książki i notatki, by wrócić do Polski... ale jeszcze dzisiaj pocieszę się Angolem.
I obejrzę mecz z Polonią, bo w trudnych chwilach należy być razem. Polska do boju!!!


PS. - Wiesz jaki to smak? - Niedobry.

piątek, 8 czerwca 2012

Koko euro spoko luz

Pierwsze mecze Euro 2012 za nami. Jako entuzjastyczny (w ramach dobrego smaku) kibic piłki nożnej, zaciskałam mocno kciuki i podskakiwałam na kanapie, śledząc dryblingi rodaków, a później naszych sąsiadów. Jakże ja tęskniłam za tym klimatem!
Radość mnie ogarnia z kilku powodów. Przede wszystkim, nie opuściła mnie ona od zeszłego weekendu, natomiast w chwili obecnej ciągle wzrasta, bo już jutro, tak, JUTRO poniucham mojego Angola! Mało tego, za kilkadziesiąt godzin poczuję w nozdrzach zapach Anglii, a pojutrze zobaczę jeden z zespołów, znajdujący się na mojej liście "must seen live". W tej sytuacji z jakiego powodu miałabym się smucić?
Że poprawki, że tyle do napisania, że nie zdążę?

E tam :)

PS. Polska golaaaaaaa!

czwartek, 7 czerwca 2012

Najważniejsze, zeby zdążyć na Slejera

Ech. Ostatnie dni minęły pod sztandarem ostatnich - ostatnie ćwiczenia, ostatnie wykłady, ostatni dzień "w szkole", aż się robiło smutno na samą myśl. Na szczęście siedzenie pod Korfantym i lody niekoniecznie musiały być ostatnimi, ale stanowiły sympatyczne uwieńczenie dni. Najbardziej podobał mi się wpis z wykładu, na którym nigdy nie byłam. ( - I co ja mam z wami zrobić? - Dać wpisy. - Teraz? - Tak. - No dobra.) W taki oto sposób niespodziewanie szybko nadeszła sesja i siur starym zwyczajem postanowił wraz ze Szczurem godnie tę sesję rozpocząć... Ursynaliami w Warszawie :)
Idea była taka, żeby się odchamić, zrelaksować i zrobić pożytek z legitymacji studenckich, póki jeszcze je mamy. Dobór zespołów powodował u mnie ślinotok, a wizja imprezy na polu namiotowym zaostrzała apetyt. Mimo iż z tym drugim wyszło nie do końca, pierwsze zdało egzamin. Każdego dnia miałam jakiegoś faworyta. Pierwszego było to Limp Bizkit, zespół szczenięcych lat, który rozczulił mnie do tego stopnia, że ledwo nad sobą panowałam. Drugiego czekałam na In Flames i Illusion. Szwedzi rozbroili mnie swoim zapraszaniem do crowd surfingu - to co się działo pod sceną było prawdziwym piekłem i walką o przetrwanie :D Natomiast stare, dobre Illusion, które "Zwyczajnie nie" nie zagrało (jąkam się!) uświadomiło mi moją tęsknotę za kwaśnymi koncertami. Trzeciego dnia na łopatki położyła mnie Gojira. Dawno nie słyszałam tak świetnie wyselekcjonowanego dźwięku, precyzji i porządnego łomotu w jednym. Na deser pozostał Jelonek, którego przewojowałam co prawda w innym miejscu niż zazwyczaj, ale kark bolał do wczoraj, co jest wiarygodnym miernikiem zabawy. Powinnam nadmienić o koncercie Slayera, na którego mieliśmy zdążyć (...) i o występie Nightwish, który wzbudził we mnie niekontrolowaną wesołość. Zagrali 100% mojej wymaganej setlisty i bardzo mnie tym usatysfakcjonowali, do tego mieli fajne ogniki i latające drobinki, które przyciągały uwagę bardziej niż to, co działo się bezpośrednio na scenie. Ale to tak na marginesie, bo Nightwish to nie moje klimaty.
To tyle jeśli chodzi o muzyczne sprawy. Należy się kilka słów o ekipie, bo nie ukrywam, przez moment trzepałam portkami. Tymczasem moje obawy co do tego festiwalu i nocowania na Centralnym okazały się zbędne, gdyż pod swój dach przyjęła nas Martyna, niech będą jej dzięki za cierpliwość i zaufanie! Namowy Szczura zaowocowały więc nowymi znajomościami z naszą gospodynią, która lubi kroić ser, "niuniami", czyli Danielem, Tomkiem i Aleksem, a także Gosią, Sylwią i Natalią. Później dołączył Jarek zwany Systemem oraz mój nowy młodszy brat, Rysiek. O blondi księżniczce nie mówimy, bo szkoda mi miejsca w internecie. Ogólnie przez mieszkanie przewijało się wielu ludzi, do tego stopnia, że gdybym była ochroniarzami to podejrzewałabym Martynę o same najgorsze rzeczy :D Imprezowaliśmy do rana, jedliśmy tosty, piliśmy magnez i kierowaliśmy się dewizą peace and peacing. Było tak fajnie, że aż mi tego brakuje, choć właściwie wszystko rozkręciło się ostatniego dnia. Na samym festiwalu też pojawiło się sporo znajomych. Reprezentacja BA jednak została odnaleziona (i tu ukłony w stronę szczurzego wzroku), dzięki czemu wyprzytulałam TNT i Krzyka, wychylając z nimi piwo góra osiem. Znaleźliśmy się (!) też z Jezusem, który trząsł się jak w febrze. Bo w sumie zimno było... Na szczęście zawsze można było się ogrzać w namiocie piwnym, trenując przy okazji swoje umiejętności flirtowania :D Jak trafnie zauważył Angol, dobrze, że nie spotkałam żadnych Anglików, bo na pewno ochrzciłabym jakiegoś Steve'a i Boba moimi best friends. Cóż, taki ze mnie siurek ogórek. Ubolewam nieco nad tym, iż moje podchody uniemożliwiły mi pogaduchy z Mańkiem, ale mam nadzieję, że mi to wybaczy. Przynajmniej jego żona na pewno nie będzie o nas zazdrosna :D
W ciągu tych trzech dni przekonałam się, że stolica nie jest taka zła. Mają ładne toalety publiczne, śpiewające metro i uprzejmych żuli. Doświadczyłam mnóstwo przesympatycznych chwil, przeżyłam kilka muzycznych uniesień i zyskałam cenne znajomości, które należy pielęgnować. Poza blondi księżniczką, ale o tym nie piszemy. Ujmując istotę moich refleksji w sedno - fantastyczne uwieńczenie juwenaliów, jakie tylko mogłam sobie wymarzyć :)
Dzięki wszyscy :*

***
Powrót był przytłaczający, ale mam mało czasu i powinnam jak najszybciej uwinąć się z tym, co muszę zrobić. Trzeba zakasać rękawy i do roboty, bo już na horyzoncie kolejne przygody. I niekoniecznie mam na myśli Euro, chociaż poniekąd... owszem ;)

PS. Wiedzieliście, że podczas kichania najskuteczniejszą barierą dla rozprzestrzeniania się zarazków jest kichanie w łokieć?