środa, 27 lutego 2013

Na Dworku Przygody

Oszukanie natury się nie powiodło. Mimo podmiany pomadek poranki ciągle są zimne, żonkile ciągle skulone, a mi ciągle zimno w dłonie i stopy.
Właśnie stuknęły mi pełne trzy tygodnie w nowej pracy. Nauczyłam się kilki rzeczy, nie wiem czy pożytecznych, lecz na pewno niezbędnych. Podpatruję kolegów i koleżanki z pracy, a także wszystkich ludzi, którzy się tam przewijają. Mieszanka jest wybuchowa i multikulturowa - tego akurat można się tutaj spodziewać. Zdążyłam się zaaklimatyzować i mniej więcej wiem, z kim jak mogę porozmawiać oraz na ie mogę sobie pozwolić w żartach. Stephen to człowiek od dokuczania i muzyki, a także darmowy słownik i tłumacz - niech mu będą dzięki. Pochodzi z Walii, ale nie zna walijskiego, pamięta tylko kilka słów i umie wypowiedzieć nazwy miejscowości, w których mieszkał. Każdy, kto spotkał się z językiem walijskim wie, jakie to skomplikowane. Kati to miłośniczka zwierząt z Węgier. Nie może pić mleka, podobnie jak ja, więc nigdy nie jesteśmy posądzone o pozostawienie mleka na półce. Poza tym ma poczucie humoru i jest bardzo pomocna. David ze swoim hiszpańskim temperamentem czasem mnie rozbraja, a czasem konsternuje. Mamy problemy z komunikacją i bywa, że po trzecim czy czwartym powtórzeniu jednego zdania David macha ręką i odpuszcza. Jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam i czasem mam wątpliwości, w jakim języku do mnie mówi. Magda jest ok, chyba że ma zły humor. Wtedy nie pogadasz. Chyba, że znasz węgierski. Mark jest bardzo miły i zawsze do mnie miło zagai, a jednak ciągle mam opory przed sprawdzeniem jego czeskiego pochodzenia. Wstydzę się :P Z Joshem mogę żartować na pełnej linii, bo wiem, że on o mnie słyszał, on wie, że ja o nim słyszałam, ale zachowujemy pozory. Jako jedyny zna moje polskie imię i nie waha się go używać. Jest kilku Dave'ów. Nr 1 to jeden z szefów, Szkot z silnym akcentem, mówiący także po niemiecku. Zna nasze bolączki i zazwyczaj kontroluj sytuację na tyle, na ile mu pozwalają jego główne obowiązki. Dave nr 2 to instruktor, o którym krążyły pewne plotki, ale nie będę ich powtarzać, natomiast Dave nr 3 to również instruktor o przeuroczym uśmiechu. Barney jest najbardziej wygadanym człowiekiem, jakiego tam poznałam. Nikt inny nie odbywa takich monologów podczas wybierania posiłku co on, lecz przynajmniej dokładnie wiem, co chce dostać na swoim talerzu. Inni mają z tym problemy i wytykają mi brak umiejętności odgadywania ich myśli. Ich problem. Ze znajomością żeńskiej reprezentacji mam większy problem, bo nie znam ich imion. Kojarzę prawie wszystkie - ta od okularów, ta od tuńczyka, ta od ładnych włosów, ta od swetra, ta, która nie cierpi warzyw... no dobrze, nie kojarzę wszystkich. I żadnej nie znam po imieniu, z wzajemnością.
Poza tym jest cała masa innych pracowników i wszyscy są mniej lub więcej sympatyczni. Cieszę się, że mam możliwość ich poznania. Tracę swoją anonimowość (właściwie zaczęłam ją tracić stopniowo od września), lecz zyskuję znajomości, które - kto wie - może kiedyś mi pomogą.
Do tej pokaźnej grupy pracowników dołączają się także nasi goście, czyli w przewadze dzieci i młodzież. Czasami wydaje mi się, że wszystkie dzieciaki wyglądają tak samo. Jak niedoskonałe kopie. Nie identyczne, ale szalenie do siebie podobne. Mienią się w oczach i mnożą, ale już przestałam się martwić. To naturalne. Może nie są do siebie łudząco podobni jak Azjaci, ale jednak ich rysy się powtarzają i na teraźniejszym etapie nie jestem w stanie ich odróżnić. A jeszcze żeby było trudniej, to często mamy bliźniaków, co podwaja moją ostrożność.
Ilekroć wydaje mi się, że moja umiejętność rozumienia języka angielskiego została opanowana w przyzwoitym stopniu, przychodzi ktoś, kto jednym zdaniem burzy moje przekonania. Kocham to, naprawdę to kocham. Mobilizuje mnie to do dalszej pracy nad sobą i wzmaga moją ciekawość językową.

Po pierwszych ciężkich chwilach i zwątpieniach ogłaszam, iż nie ma tego złego...


Abstrahując, pojechałoby mi się na woodstock.

wtorek, 19 lutego 2013

Wiosenny zwiastun

Schowałam zimowy, kokosowy błyszczyk do ust i zastąpiłam go wiosenną owocową pomadką. To dobitny znak, że zbliża się wiosna :)

piątek, 15 lutego 2013

Postwalentynki

Tydzień temu śnieg, dzisiaj wiosna. Żonkile nieśmiało wyłaniają swoje żółte płatki z zielonych łodyżek. Podobnie na naszym parapecie kiełkują zioła. Ptaki śpiewają każdego ranka bardzo zachęcająco, a ja przyzwyczaiłam organizm do wstawania się w środku nocy, bo zaczęłam miewać sny. I to jakie interesujące... :>

Wczoraj z okazji Cyryla i Metodego zostałam hojnie obdarowana kwiatem o poranku oraz nerwową atmosferą w pracy. Jednak właściwe świętowanie przeniosło się na dzisiejszy wieczór i śmiało mogę powiedzieć, że wygrałam 14 lutego! Totalnie! Z jednym dniem opóźnienia.

...pełna kolekcja komiksów ze Scottem Pilgrimem, it's... wow, it's AMAZING! [dziękuję:*]

środa, 13 lutego 2013

W przerwie

Chyba coś mnie pogięło. Mam wolny dzień, mój osobisty weekend, a ja co...?

Idę do pracy!
Od kiedy zrobił się ze mnie taki pracuś?

Dziś Slash gra w Katowicach, na Impact Festival do Korna dołączy Head, niech to gęś kopnie wszystko mnie omija. Solennie przyrzekam, że gdy będę nadrabiać zaległości to z przytupem. Jak ogórki kocham.
Wyjęłam ostatnią partię muffinek z piekarnika. Wiem, że powinnam dziś pościć, ale to jedyny dzień, kiedy mogę poświęcić czas pieczeniu nie rezygnując przy tym z innych czynności i nigdzie się nie spóźniając. Liczę na to, że zostanie mi to wybaczone.

***

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Gejaszka! :*

poniedziałek, 11 lutego 2013

Strach ma owcze oczy

Anglię znowu przykrył biały puch. Jest miło, ładnie i jasno o poranku, co jak dla mnie stanowi prawdziwy atut. Muszę przyznać, że przez ostatni tydzień kilka razy byłam bliska palpitacji serca, a ciśnienie podskakiwało mi jak ja na irlandzkich przytupach. Zazwyczaj działo się to w drodze do/z pracy. Niby daleko nie mam, ale rano i wieczorem ciemnica konkretna. Z moją wadą wzroku ledwo potrafię odróżnić drzewo od słupa. Ze śniegiem jest raźniej.
Poza tym by osiągnąć cel muszę przejść drogą prowadzącą przez mały zagajnik, w którym to kręcą się różne typki. Dwa razy w ciągu tygodnia przestraszyły mnie uciekające borsuki. Pewnie były bardziej spłoszone niż ja, ale mało brakowało a wrzeszczałabym w niebogłosy. Innym razem tuż przede mną przeleciał nisko nad ziemią spory krogulec, krzycząc przeraźliwie. Myślałam, że chce mi porwać parasol. Na drzewach baraszkują wiewiórki. Do groźnych nie należą, ale szeleszczą wzbudzając fałszywe alarmy. Jak już się chwalę zwierzakami, to nie mogę pominąć małego stadka owiec, które pasie się tuż przed moją pracą. Każdego poranka i każdego popołudnia są zdumione, że mnie widzą. Wpatrują się w mnie (o ile można tak napisać o zezie owcy) jakby chciały zadać pytanie "To ty jeszcze nie zrezygnowałaś?" Otóż nie, moje drogie wełniaste. Dziś zrobiłam im psikusa i zabeczałam (czyt. wydałam paszczą odgłos owcy). Strzygły uszami i wydawały się bardziej zaskoczone niż zazwyczaj. Aż zapomniały uciekać.

Tak to wygląda, kiedy się zasuwa piechtolotem na szychtę.
Jeszcze tylko jeden dzień i WOLNEEEE!!! Nie mogę się doczekać.


***
Na marginesie - mój znajomy wybrał się w podróż dookoła świata. Postanowił spisywać swoje relacje na blogu. Jeśli chcecie mu towarzyszyć i dowiedzieć się ciekawych rzeczy o zwiedzanych przez niego miejscach, zapraszam tutaj: Go West. Adres znajdziecie również w linkach.

piątek, 8 lutego 2013

Tłusto

Piątkowe popołudnie, czyli weekend!



Hahahaha, żartowałam tylko. Już od dawna to nieprawda, tylko że teraz jest jakby bardziej przykro :P 

No dobrze, nie narzekam już, bo wcale nie jest tak źle, kiedy nie ma Iana w pobliżu, a reszta ekipy ma fajne gadki. Nawet wstawanie o 6 rano nie jest takie straszne, jakie wydawało się dla mnie być jeszcze przedwczoraj. Miło jest znów podziwiać wschód słońca.

Ale nie o tym chciałam, czas trwonię na jakieś ploteczki, a czasu niewiele, bo zaraz się muszę zwijać. Chodzi o to, że dzięki fejsikowi zorientowałam się wczoraj, że był Tłusty Czwartek! Mało brakowało, a przegapiłabym okazję do bezkarnej wyżerki. Może nie było prawdziwych pączków, ale za to był donat, jakieś belgijskie arcysłodkie ciastko z wisienką oraz rolada cytrynowa. Mmm...
Poza przyswajaniem ogromnych ilości kalorii padło wczoraj kilka wartych odnotowania zdań, jak na przykład: 
"Gorsze jest odbieranie jedzenia. Znaczy zamawianie jedzenia. Znaczy odbieranie zamówień na jedzenie."
"Można z nim pogadać z wszystkim i o każdym."
"- I'm joking. - No, you're not Joe King, you're Kati."
Oraz moje ulubione na temat belgijskiego cosia: "Ale to lepimordące!"

wtorek, 5 lutego 2013

Z Przygodą

Okej. Zgaduję, że pierwsze wrażenie po pierwszym dniu w nowej, pełnowymiarowej pracy z kontraktem, nie powinno brzmieć mniej więcej "Ojapierjapierjapierdolejcie mi wódki, ja nie chcę tam już więcej przychodzić i ani mi się śni tak zarabiać na życie", ale pierwszego wrażenia nie da się zmyślić ani  zmanipulować. Na szczęście posiadane przeze mnie umiejętności zaciskania zębów oraz osobisty Podtrzymywacz Na Duchu pozwoliły przetrwać pierwszy kryzys. W końcu nie ma tak źle. Wystarczy tylko zapamiętać co Ian lubi, a czego nie lubi oraz najlepiej unikać go jak ognia (co jest dość trudne w przypadku nadzorowania), natomiast w sytuacjach podbramkowych udawać, że nie zna się języka angielskiego i nie rozumie ani pół słowa skierowanego pod danym adresem. To powinno pomóc ^^

Resztę jakoś się wymyśli. W końcu, no przecież, no proszę, ja nie dam rady?

Poza tym mój ostatni prawdziwy weekend minął bardzo sympatycznie. W sobotę otrzymałam cupcake z pieśnią "haaaappy leaving to youuuu!" i dosłownie ni było dane mi opuścić miejsca dotychczasowej pracy. To pewnie dlatego, że tam wrócę, gdy tylko znajdę czas. No i dlatego, że dobijałam tagu kupna samochodu, który niestety nie doszedł do skutku. Nie zapominajmy również o tym, że komuś brakło paliwa, kiedy jechał mnie odebrać, więc ten ktoś musiał najpierw coś dolać do baku, a to coś ktoś inny musiał mu najpierw dostarczyć, zatem trochę to trwało :) Niedziela spędzona była pod znakiem lodowiska i zakupów w polskim sklepie. Raz na jakiś czas można zaszaleć. Choć po prawdzie nasze możliwości były nieco ograniczone - i wcale nie mam na myśli tego, że asortyment sklepu był niewystarczający (choć tego nie da się ukryć - ogórki, heloł?!). Lecz nie można nikomu docinać, wszak każdemu zdarzy się zapomnieć portfela. Prawda? Komu się to nie przytrafiło niech rzuci portfelem.
Niech rzuci.


Śnieg dziś zaszalał i trochę postraszył Brytyjczyków. To moja wina, przepraszam, powiedziałam wczoraj, że chyba idzie wiosna. Nie idzie, zapeszyłam.

Jutro mam wolne... i tak w każdą środę. Coś mi mówi, że pokocham środy.

piątek, 1 lutego 2013

Biała flaga

Mieszkam na angielskiej wsi już tak długo, a ciągle jeszcze nie zdążyłam się pochwalić moimi sąsiadami, a przynajmniej jednym z nich, który niewątpliwie zasługuje na odrobinę uwagi. Sąsiad mieszka prawie za ścianą (piszę prawie, bo nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy połączeni) i gdy pod odpowiednim kątem zaglądam przez okno kuchenne to mogę zobaczyć jego okienko.
Mój sąsiad jest hipnotyzerem, czy hipnoterapeutą, zależy kto ma jakie podejście do tematu.
Dowiedziałam się o jego profesji z map Google, by nieco później potwierdzić informację rozmową z landlordem. Otóż pod koniec sierpnia zaangażowałam się w malowanie drzwi i parapetów w gospodarstwie, w którym mieszkam. Podczas instrukcji jak trzymać pędzel i ile farby zużyć (!), zostałam ostrzeżona - "Ten człowiek jest hipnotyzerem, więc uważaj, żeby cię nie zahipnotyzował". Uważałam. Ale musiałam pomalować mu drzwi. Tak więc robiłam swoje, gdy nagle drzwi się otwarły i poznałam jegomościa. Powierzchownie bardzo sympatyczny, przyczepić się nie można. Poprosił mnie o ciszę, gdyż spodziewał się pacjenta i każdy, nawet najmniejszy hałas mógłby im przeszkadzać w sesji. Na szczęście kończyłam swoją pracę i powstrzymywałam nucenie pod nosem, ale nijak zahipnotyzowana się nie czułam.
I tak sobie wiodłam spokojne życie przez kilka miesięcy, nie wchodząc w drogę sąsiadowi. A przynajmniej w moim mniemaniu tak było. Jednak ostatnio zawahałam się w tym stwierdzeniu, gdyż mój landlord całkiem przypadkowo rozwiązał pewną zagadkę i jednocześnie pozostawił mnie w niewiedzy.
Rzecz w tym, że co jakiś czas widziałam w oknie sąsiada biały ręcznik. Na początku nie zwracałam na to uwagi, ale później, gdy schemat się powtarzał, zaczynałam zadawać sobie pytanie - po co ktoś przytrzasnął oknem ręcznik? Jakiś tutejszy sposób wietrzenia? Albo nietuzinkowe suszenie? A może zwykłe roztargnienie?
Nic z tego! Landlord napomknął przy okazji gadki o rąbaniu drewna, że gdy w oknie widać białą ścierkę to jest to znak, że hipnotyzer/hipnoterapeuta ma pacjenta i prosi o ciszę...
Moją twarz rozświetlił uśmiech rozumienia, a w sekundę później grymas niepewności. Ciekawa jestem ile razy zignorowałam białą flagę... :>

***
Poza tym tęsknię za moimi psami. Podświadomość podpowiada mi to w jednoznaczny sposób. Najgorsze, że tęsknię za moimi wszystkimi psami, czyli także za tymi, które już nie żyją. Aż ciśnie się na usta "i tu pies pogrzebany".

PS. Pozdrowienia dla Sąsiadki, która zainspirowała mnie do stworzenia tego posta :)