wtorek, 30 grudnia 2014

Święta i ostatnie dni roku 2014

Jak to mawiał śp. Dziadek, święta, święta i po świętach.
U nas były to kolejne święta w Anglii, lecz za każdym razem spędzamy je inaczej. Tym razem pojechaliśmy do przytulnego miasteczka w Lancashire świętować z Wojciechowskim i Weroniką. Pierwszy raz Angol wzdryga się na myśl o graniu w planszówki. To do niego niepodobne! Wynegocjowałam dzięki temu wydłużenie sezonu gry w zimową grę, bo jeszcze nie zdążyłam się nią nacieszyć. Awersja Angola wynika z wigilijnego i bożonarodzeniowego maratonu. Chyba pobiliśmy rekord siedząc nad Światem Dysku do 3 nad ranem, bo walka była zażarta i czasem nawet solidarność jajników nie pomagała, a przy okazji sączyliśmy piwo i co jakiś czas odwiedzał nas Święty Mikołaj dzwoniąc dzwonkami na schodach... Było świetnie. Nawet hałasy z kebaba poniżej i dyskoteki obok nie były w stanie zrujnować uroku Ankh-Morpork.
Nie wiem, czy ktokolwiek mi uwierzy, ale nawet spadł śnieg! Udało się! Nasypało tak na dwa palce i mogliśmy się porzucać śnieżkami. Anglia okryta białym puchem wygląda magicznie. Tzn bardziej magicznie, niż zazwyczaj.
Spędziłam naprawdę rodzinne, miłe święta i zobaczyłam tych, których chciałam zobaczyć. Korzystając z możliwości i wolnego czasu nadrobiliśmy z Angolem towarzyskie zaległości i gościliśmy u nas Kochanego Pirata, za co jesteśmy wdzięczni. Ciągle mamy kilka rzeczy na liście do odhaczenia, więc musimy spotkać się znów :)

Aż trudno uwierzyć, że znowu będę musiała przyzwyczajać się do pisania nowej daty... Zazwyczaj niechętnie podchodzę do sylwestra i Nowego Roku, ale chyba tym razem zrobię wyjątek. Dobrze, że 2014 się już kończy. Był szalony. Życzę sobie, by 2015 obfitował w więcej podróży, małych wypadów, spotkań i spełniania marzeń. Oraz aby łatwo było przestawić się z pisania czwórki na piątkę ;)
Wam również tego życzę!

A teraz chowam się w sweter i poczekam, aż Angol podgrzeje barszcz :)

niedziela, 21 grudnia 2014

Przedświąteczna zła passa

Zaczęło się od tego, że w piątek rano biorąc prysznic strąciłam półeczkę. Oczywiście najcięższa butelka z szamponem uderzyła mnie w malutki palec u lewej stopy. Dawno nie czułam tak wyraźnie, że ten palec istnieje. Później zamiatałam podłogę w pracy i ugryzła mnie miotła. Konkretniej złamała się wpół, po czym uwięziła mój kciuk między jedną a drugą częścią. Krew, przekleństwa, zanik bólu palca u lewej stopy, pulsujący i przenikliwy ból lewego kciuka. I weź tu się skup. Na domiar złego zapomniałam ważnej o rzeczy służbowej (ups), a na deser - rozbiłam czajnik do gotowania wody.
[kłania się]

Dość marudzenia. W końcu idą święta! Nasza poobgryzana przez króliki choinka ciągle czeka na ubranie, ale słyszałam plotki, że nastąpi to już jutro. Za to światełka pięknie mrugają, a w samochodzie lecą świąteczne piosenki. Pierogi i uszka czekają w zamrażalniku, podobnie jak kapusta z grochem i grzybami, część ciastek gotowa w puszcze, a druga część miała się piec dzisiaj, no ale... trudno, nie wyszło. Chociaż może jeszcze najdzie mnie ochota. W ramach ulepszania dekoracji mieszkania powbijałam goździki w mandarynkę (nie miałam pomarańczy), a Angol ustawił symetrycznie dwie puszki z Woodstockowego piwa. Gdyby tak jeszcze spadł śnieg...
Albo jeszcze nie! Może spaść jak już dojedziemy do celu w środę, bo w tym roku będzie częściowe family reunion.


Zmieniłam zdanie. Idę piec ciastka! Niech wszędzie pachnie cynamonem! :D

wtorek, 16 grudnia 2014

Świąteczna paplanina

Pamięta ktoś jeszcze historię z hydraulikiem? Ręka do góry. Ok, a kto chce usłyszeć dalszy ciąg? Ręka do góry. No dalej, nie krępujcie się. Zresztą, i tak opowiem, bo mogę, wszakże jesteście tu na moich zasadach.
Zatem Pan Hydraulik po stwierdzeniu, że w naszej firmie zepsuł się boiler i nie da rady go naprawić, zapadł się pod ziemię na jakiś tydzień z hakiem. A później się wyłonił. Z nowym boilerem i żartami wysypującymi się z rękawa. Pytał na przykład, czy mogę podkręcić ogrzewanie, bo tu zimno, haha. Albo czy  nie przeszkadza mi praca w takim mrozie, haha. Albo czy moja praca polega tylko na "składaniu szalików", haha. Tyś widział szaliki...
No ale dobrze, dobrze, nie był taki zły. Ostatecznie zrobił w 8 godzin co miał zrobić i skomplementował kilka razy moje zdolności lingwistyczne. Dowiedziałam się, że nie brzmię po amerykańsku i dziwnie mnie to połechtało po dumie.
Teraz w pracy pocą mi się stopy, bo jest TAK CIEPŁO i nie mogę kłaść świeczek bezpośrednio na podłogę, bo się topią, ale wolę to tysiąc razy niż próby ogrzania rąk kubkiem gorącej herbaty. Poza nieocenionym luksusem ogrzewania doznałałam zaszczytu wyjazdu na Christmas meal w burżujskim Blenheim Palace. Najpierw wraz z kobietkami poszwędałyśmy się po obiekcie, by liznąć kultury, przepychając się przez tłum wycieczkowiczów. Byłoby nietaktem, gdybym nie wspomniała o porcelanie, która dumnie stoi w gablocie i której historię powtarzają przwodnicy. Otóż została ona podarowana diukowi Marlborough przez Stanisława Augusta Poniatowskiego, który wymienił ją na stado psów do polowania. To ci dopiero biznes. Podobno była bardzo ładna.
Widać nie znam się na porcelanie.
Lecz co tam zabytki sztuki, wysiedziane meble, historia i zdumiewające żyrandole... gwoździem programu był lunch i darmowy szampan ;) Muszę przyznać, że to był mój piewszy Christmas meal, który mi się podobał i za który nie musiałam płacić. Fantastiś!

Dość o pracy. W domu przgotowania pełną parą. W zeszłą sobotę ozdobiłam naszą chatkę - wyciągnęłam reniferowe okulary i maskotkę małego renifera w widoczne miejsce oraz przesunęłam ośnieżony domek na bardziej wyeksponowane miejsce (poza sezonem chowa się za butelką). Tada! Oklaski. Ukłon. Pojawł się nieśmiały plan ze światełkami, ale byłam zajęta klejeniem domków z piernika. Nie byle jakich. MINI domków. Bardzo grzecznie proszę, jeśli w pryszłym roku przyjdzie mi do głowy popełnianie piernikowych konstrkcji - czy też czegoś bardziej niedorzecznego - powiedzcie mi w moim własnym imieniu, żebym dała sobie spokój. A jeżeli wciąż będę się upierać przy swoim to zadajcie mi pytanie, czy warto babrać się z lukrem, wycinać części domków kilka godzin z bólem w plecach i wywoływać awanturę z Angolem. Wówczas powinnam przemyśleć sprawę.
Śniegu ciągle nie ma. W wyjątkowo mroźne poranki można dostrzec białą posypkę na wzgórzach, ale bałwana z tego nie ulepię. Niby zima, wieje, zimno, ale kulka z ziarnami dla ptaków mi wykiełkowała. Mam teraz hipsterski ogórek przyczepiony do karmnika.
Jeszcze tylko tydzień i ... zagramy w świąteczną grę :>

piątek, 5 grudnia 2014

Najlepszy weekend roku

Powiedziałam kilka dni temu na głos ile mam lat i się przestraszyłam. Naprawdę aż tyle?! Gdybym jeszcze była mądrzejsza, albo nie wiem, zgrabniejsza, bogatsza czy coś... a tu nic. Może ewentualnie bardziej w głowie poprzstawiane i zmarszki mimiczne. O zgrozo!
Zamiast biadolić opowiem po krótce o najlepszym, nawspanialszym, cudnym weekendzie w tym roku. Mam na myśli ten miniony. Zapomniałam całkiem o Andrzejkach, bo w głowie miałam tylko dwie rzeczy. Snowdon i Slash.
Właściwie to dobry humor zaczął się już w piątek wieczorem. W pośpiechu piekłam muffinki, bo chcieliśmy zaliczyć małe party urodzinowe naszego kolegi z Czech. Pech chciał, że przecięłam wargę przy zaklejaniu koperty (kto do cholery robi takie ostre krawędzie kopert ja się pytam?!) i nie mogłam się śmiać. A przynajmniej tak założyłam, że nie mogę, bo boli. Gdzie tam! Nie przewidziałam obecności harmonijki na imprezie, a połączenie harmonijki i wstawionych Czechów skutkuje salwami śmiechu. Pod koniec wieczoru bolały mnie wszystkie mięśnie twarzy, a łzy ciekły mi po twarzy bynajmniej nie ze wzruszenia, gdy podziwiałam podrygi Karola do czeskiego punku granego na harmonijce. Oi oi oi! Niestety dla nas była to krótka imprezka, gdyż następnego dnia szykowały sie wojaże.
Z tym też ciekawa sytuacja - planowane od dawna wojaże stanęły pod znakiem zapytania, w obliczu niespodziewanych obrotów wydarzeń... ale daliśmy radę! Wprawdzie plany się pozmieniały, ale Angolowi i mnie udało się zwiedzić zamek w Caernarfon. Próbowałam nauczyć się waijskiej wymowy, ale na nic moje próby. Hfrhfgrhwfon. Czy jakoś tak. Zaprawdę, w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie to pikuś w porównaniu z walijskimi łamańcami jęzkowymi bez samogłosek. Mimo przeciwności lingwistycznych zjedliśmy smaczny lunch w porze kolacyjnej i w pełnym składzie 6. Wspaniałych dotarło do hostelu. Wyszło na jaw kto jest dobry, a kto jest sabotażystą! I było dmuchanie wyimaginowanego ognia, bo health&safety, no ale urodzinyyyyy to trzeba dmuchać! W tym miejscu pragnę z całego serca podziękować Mizerii za PYSZNY tort i Piotrusiowi za iście teatralne udekorowanie podłogi tymże. Gdyby nie to, że obżarłam się podczas kolacji, to pewnie zjadłabym górną warstwę - była cały czas nienaruszona, a zarazki nie zdążyłyby na nią wskoczyć.
Po małym celebrowaniu położyliśmy się do łóżek, by rano skoro świt wstać i ruszyć na najwyższy szczyt w Walii. Właściciel hostelu zasugerował nam, którą trasę wybrać (ciągle chce mi się śmiać z jego żartu, family route, pf!). Jako że moja kondycja leży i kwiczy zarządzałam dużo przerw, licząc na kawałek brownies... i dzięki tym brownies udało mi się! Zdobyliśmy Snowdon i staliśmy na najwyższym szczycie Snowdonii całe 3 minuty, bo wiało jak w Kieleckim, okulary parowały, a mgła pozwalała na rozwijanie wyobraźni. Ponoć można stamtąd dojrzeć Lake District, szczyty w Szkocji, a nawet w Irlandii... ale coś mi się zdaje, że to podobny żart w stylu "family route". Czyli - jeśli wierzysz, że za tą gęstą jak śmietana mgłą widać piramidy to proszę cię bardzo, nikt nie zabroni.
Warto było. Już dawno nie czułam takiej satysfakcji, wolności i piękna w naturalnym wymiarze. Tylko Angol wie, ile razy powiedziałam "Ale tu pięknie!". Bo było pięknie...
Po naradzie ruszyliśmy w podróż powrotną wybierając family route (hrehrehre). Cała wędrówka zakończona była kawą w lokalnej kawiarence i ekstremalną jazdą autobusem na parking, gdzie zostawiliśmy samochody. Szacunek dla kierowcy autobusu. Zasuwał tymi krętymi drogami z murkami zamiast pobocza, pogwyzdywał wesoło i na ostrych zakrętach przytrzymywał się uchwytu, by nie wypaść z fotela. Facet musi kochać swoją pracę...
Także ten. Dziękuję ekipie - M&M's, Ewa, Danka, sabotażyści i krasnoludy, do następnego :) Obiecuję, że nie będę tyle stękać i kupię sobie buty do chodzenia a nie do ślizgania się po kamieniach. Za słodkości i prezenty też dziękuję. Było mi szalenie miło.
Na moje szczęście weekendowe przyjemności nie skończły się wraz z nadejściem poniedziałku, gdyż w pracy panowała ciągle radosna atmosfera, a prognozy na wieczór zapowiadały się gorrrąco... Angol już dawno powiedział mi, jaki ma dla mnie prezent urodzinowy. Sama mu go podrzuciłam, wracając pewnego dnia po pracy do domu i lamentując, że Slash gra w Birmingham dokładnie w moje urodziny i to musi być znak. Dobrze się domyślacie, w poniedziałkowy wieczór jechałam z Knurkiem zobaczyć miłość mojego dzieciństwa! Targały mną obawy, że moje wyobrażenia mogą przekraczać realia. Drżałam na myśl, że mogę się zawieść, bo kiedy idzie się zobaczyć na żywo kogoś, kto wydaje się być legendą, presja jest ogromna. Było kapitalnie! Legendarny Slash zagrał dla mnie Happy Birthday w wersji "Sweet Child O'Mine". I ja wiem, że to było specjalnie dla mnie ;) Reszta zespołu, zwłaszcza Myles, bardzo przypadli mi do gustu. Naładowałam się. I ciągle jeszcze przeżywam. Knurku, dziękuję. Ty wiesz.

Fajnie jest mieć urodziny. Nie ważne, które :) Zakwasy ma się przecież w każdym wieku...

To kiedy powtórka?? :)

niedziela, 23 listopada 2014

Listopadowy update siurowej egzystencji

Teraz już naprawdę zrobiło się świątecznie. Misie polarne wylegują się w centrum handlowym w mieście Darwina, co stanowi niepodważalny dowód na to, że czas zacząć wypisywać świąteczne kartki. Uwielbiam to robić :D Może nawet bardziej, niż dostawać kartki. Chociaż nie, sama nie wiem... Jestem stworzona do życia w tym kraju, Brytyjczycy uwielbiają kartki, a w tym roku mają wyjątkowe ładne egzemplarze.

U mnie nic nowego. Zakapslowałam w zeszłym tygodniu jakieś 200 butelek. Wszystkie puste. Resztę, około 700 sztuk, sprawdziłam, zapakowałam i pozostaje czekać, że bezpiecznie dotrą do celu gdzieś w dalekim Katarze, by mogły ładnie wyglądać i zbierać kurz. Wypijam litry herbaty, uczę się skręcać w prawo i zastanawiam się, kiedy i jak to zrobić, by pojechać na wycieczkę do Norwegii. Oni tam mają taki pyszny chleb! Chcę!!
Lecz na razie marzenia muszą się zatrzymać na tych bardziej przyziemnych sprawach w stylu "chcę wygrać z Angolem w Ankh-Morpork". Albo ja jestem ofermą, albo on oszukuje. Niby ręce zacieram, bo czuję, że siadają mi karty, mam taktykę, jestem tuż tuż... i nagle otwierają mi się oczy i desperacko staram się uniknąć nieuniknionego. Nawet podczas demolowania Tokio nie daję rady i Angol mi kopie tyłek.  Żałuję, że nie mamy chińczyka, to na tyle prosta gra, że może wystarczyłoby mi sprytu i intelektu, by ograć drania. Hm. Prawdopodobnie szybciej będzie mi dane podziwiać norweskie fiordy przeżuwając chleb z orzechami i borowikami niż wykonać taniec zwycięstwa po partyjce z Angolem.
C'est la vie.

niedziela, 9 listopada 2014

Jingle bells

Ok, już po fajerwerkach, można z powodzeniem zapalić światełka na choinkach w ogrodzie i wywiesić wieńce na drzwiach. TEN czas w Anglii właśnie nadszedł.
[dźwięk dzwoneczków w tle]

środa, 5 listopada 2014

Fachowiec po angielsku

Po rekordowo ciepłym Halloween (na własne oczy widziałam krótkie rękawki i szorty na trick or treat) nadszedł listopad, ciągnąc za sobą zimno. Poważne zimno, którego nie da się zignorować. Trzeba drapać szyby i odpalać samochody na popych. I dobrze, taka kolej rzeczy, w końcu zimą ma być zimo, nie umiarkowanie morko. Jednakże są pewne okoliczności powodujące moją dezaprobatę na niższe temperatury. Okoliczności wyglądają tak: nie mamy ogrzewania w pracy.
Problem pojawił się już rok temu. Po kilku tygodniach ze skostniałymi palcami i zamrożonymi stopami ogrzewanie powróciło i działało aż do początku października tego roku. Wtedy to boiler zaczął wydawać dziwne dźwięki po czym zaprotestował i przestał działać. Początkowo i tak było ciepło, więc nie mogłam narzekać, przynajmniej nie piekło mnie w stopy, co wcześniej zdarzało się notorycznie - ech, ogrzewanie podłogowe, same z tym problemy... Julie zadzwoniła po hydraulika, który powiedział, że przyjdzie nazajutrz. Następnego dnia zmienił zdanie i dał znać, że będzie za dwa dni. Za dwa dni przełożył wizytę na następny tydzień. Po dwóch tygodniach czekania nadal się nie pojawił, a bolier raz działał, raz nie, od czasu do czasu przeciekając.
Minął miesiąc. W pracy jak w kostnicy, ale już na piętrze w biurze jak w tosterze. Wspólnie stwierdziłyśmy, że tak dalej być nie może.
Wczoraj Julie ponownie próbowała umówić się z hydraulikiem. Powiedział, że będzie między 11 a 12. W południe napisał, że będzie między 13 a 15. Gdy kończyłyśmy pracę o 17 odezwał się, że może przyjść... [No stary, trochę za późno się opamiętałeś. Czekałam cały dzień, a teraz, proszę ciebie, idę do domu] Niedorzeczne. Nie wiem, dlaczego tak unika wizyty, czyżby ostatnim razem nie smakowała mu herbata?
Nie kwestionuję umiejętności angielskich fachowców, lecz ich słowność. Już przytrafiła mi się taka historia, że miał przyjść do mnie elektryk. Wpadł na chwilę, pooglądał, posprawdzał, powiedział, że przyjdzie jutro i czekam na niego przeszło dwa lata. Zdążyłam zapomnieć o co chodziło. Może to sprytna taktyka? Nie wiem. Osobiście nie znoszę, gdy ktoś mnie zwodzi, zwłaszcza w kwestii pomocy naprawy czegoś istotnego. Lepiej prosto z mostu powiedzieć "Diabeł wie, co się dzieje z tym boilerem, znajdźcie kogoś innego" niż obiecywać bez końca "będę jutro".
Ale to nie koniec historii. Dzisiaj hydraulik dał znać, że będzie między 10 a 12. Z tej okazji nawet się przygotowałyśmy - naprawiłyśmy dwonek przy drzwiach i odbyłyśmy próbę generalną:
Ja: Hello!
Julie: Hello.
Ja: I'm a plumber.
Julie: You're a plumber!
Ja: Aye, aye! I'm here to fix your boiler.
Julie: Brilliant! This way...
Po tych spontanicznych teatrzykach, w których czaiła się tylko ironia, stał się cud. Przyszedł hydraulik! Punkt południe zadzwonił do drzwi. Zapytał, gdzie boiler, usłyszał barwną opowieść o jego ostatnich dokonaniach i dziwnych dźwiękach, pokręcił, pomacał i wydał wyrok. Nowy bolier.
Do licha!

U nas w domu też nie działa ogrzewanie, od zawsze. Niby mamy grzejniki, niby dwa lata temu jeden naprawili wstawiając nowy, ale tak naprawdę nie działają. Jeśli już oddają ciepło to powinniśmy z Angolem otwierać szampana, by to uczcić. Grzejnik w łazience poza znikomą funkcją ozdobną pełni również rolę praktyczną. Można na nim położyć gąbkę, szmatkę albo brudny, skórzany pas, który Angol ostatnio wygrzebał obiecując, że kiedyś wyczyści. Oby tylko obietnice Angola nie przypominały obietnic fachowców...

Spokojna głowa. Zimno nam nie jest, ogrzewamy się na inne sposoby ;) Niestety w pracy mam ograniczone pole manewru. Pochylam się więc nad elektrycznym grzejnikiem, próbującym zrobić z moich łydek bekon, a zimna woda w kranie wydaje mi się być ciepłą, bo mam lodowate palce. Dobrze, że w każdej chwili mogę ogrzać dłonie kubkiem świeżo zaparzonej herbaty :)

Morał z tego taki - nie ufaj fachowcowi.

czwartek, 23 października 2014

Taki kaprys

Dotarła do mnie fantastyczna wiadomość o pierwszym potwierdzonym zespole na 21. Przystanku Woodstock. Black Label Sausage! Tfu Society. Wreszcie zobaczę Zakka. Lecz do Woodstocku tak daleko...
Jeszcze za nim dobra nowina zdążyła rozświetlić nasz dzień naszło mnie pragnienie, którego nijak nie da się spełnić. Poszłabym na koncert.
Koniecznie w Polsce, najlepiej klubowy. Acids, z całą ferajną starych znajomych z BA. Albo na Jelonka, ze Szczurem. O! Jak bardzo chciałabym iść na Jelonka! Albo na Żywiołaka, z Dziwadłem. Albo na Kult, albo na Kabanosa, albo na El Dupę, albo na Black River, albo na Flapjacka...
Do Rude Boy'a, bo sentyment, może przemycając coś w torbie. Albo do Kwadratu, bo ochrona. Lepiej - do legendarnego Loch Nessu. Albo do Wiatraka. Obojętne.
Pragnę wejść w tłum rozgrzanych ludzi i zyskać nowe siniaki w dziwacznych miejscach na rzecz cudownych wrażeń. Chcę na crowd surfing, żeby poczuć się, jakbym latała. Chcę trochę pomachać włosami przy barierce, tak by następnego dnia bolał mnie kark. Chcę dołączyć do metalowego wężyka. Chcę wśpiewać na całe gardło wszystkie ulubione kwaśne teksty. Chcę szczerzyć zęby w uśmiechu, machać do Mańka i posyłać mu całusy ręką. Chcę tańczyć w tłumie, w którym co chwilę spotykam kogoś znajomego. Aż wreszcie po pięknej sztuce chcę zmęczona wychylić kufel orzeźwiającego piwa  przeprowadzać konwersacje na poziomie "- Nie będę nic słyszeć przez tydzień. - Co mówiłaś?!"

Chcę, tak bardzo chcę. Ale niesety chcieć to nie zawsze móc. Bo albo te miejsca nie istnieją, albo są niedostępne, ludzie za daleko... No i nie mam glanów. Jak iść w pogo bez porządnego obuwia? No właśnie, to nie Czechy, że można w klapkach. Na szczęście marzyć można nawet na boso.

PS. Specjalne pozdrowienia dla Szczura. Oraz dla Mańka, choć tego nie czyta.

czwartek, 16 października 2014

Jesień i jej konsekwencje

Koniec tego suchego. Na Wyspy zawitała prawdziwa jesień z całym asortymentem. Deszcz, deszcz, deszcz, zimny wiatr, mgła i grzyb na ścianach. Ba! Może nadeszła nawet i zima, skoro odnotowano śladowe ilości opadów śniedu trzy dni temu i to wcale nie w Szkocji. Wszakże jesień i zima wyglądają tu niemal jednakowo.
Do widzenia czerwone trampki, witajcie czerwone kaloszki.
Żeby tego było mało w sklepach narzucają się ozdoby na halloween, a powszechnie wiadomo, że gdy już będzie po zbieraniu cukierków w ostatni październikowy wieczór to święta tuż tuż. No i jeszcze wczoraj Julie powiedziała mi, że upiekła już christmas cake, co jest niezbitym dowodem na zbliżający się sezon Świętych Mikołajów i ostrokrzewu.
Niestety, jestem entuzjastą całego świątecznego klimatu. Taka się już urodziłam i nie poradzę na to zbyt wiele. A piszę niestety, bo gdybym jednak była sceptykiem nienawidzącym tego całego zamieszania, mogłabym szczerze i bez przekłamania nucić piosenkę, którą niedawno dane było mi usłyszeć. Uznajmy więc, że zrobię wyjątek i na jeden dzień zostanę żarliwym przeciwnikiem świąt, może być? Przegłosowane. Piosenka do odsłuchania TU.

Bardzo możliwe, że z powodu moich rozważań, wyznania Julie oraz tej piosenki, śniło mi się dzisiaj, że renifer stał na mojej drodze i chciał mnie nabić na rogi. I wiecie co? Udało się cholerze i dyndałam nogami w powietrzu z pretensjami do Angola: "Miałeś mnie obronić! Mówiłam, że mnie nadzieje!"

niedziela, 12 października 2014

Niedzielne wynurzenia natury osobistej

O poranku nad Anglią zawisła mgła. Cóż za miła odmiana od rzęsistego deszczu! Mgła kiedyś bardzo mnie fascynowała, dziś już trochę mniej. Jednak niespodzianką była słoneczna pogoda, gdy mgła opadła. To był bardzo ładny dzień na wzgórzach.


Caer Caradoc też prezentował się majestatycznie.
To tyle o pogodzie, element grzecznościowy odhaczony.

Pamięta ktoś jak pisałam o powszechnym kolorze ścian, czyli magnolii. Ściany naszego domu nie wpisują się w trend (chociaż widnieje plama magnolii za kaloryferem), ale nasz papier toaletowy tak. Uhum, produkują tu papier toaletowy pod kolor ściany. Hellyeah.
Uświadomiłam sobie niedawno, że mam ogromnego farta. Kto na co dzień może słuchać w radiu Jamesa Bonda? Właśnie! A ja mogę. Za każdym razem, gdy się odzywa, uśmiecham się do siebie. Sami powiedzcie, czy to nie brzmi fajnie: "It's James Bond with news at five o'clock". Klasa!

Poza tym życie płynie normalnie. Angol uraczył mnie kilka dni temu zbijającym z nóg komplementem: "Masz bardzo ładny profil. Z przodu już trochę gorzej". I jak go tu nie kochać? Umilając sobie wieczory oglądamy "Peaky Blinders", by dowiedzieć się co nieco na temat mafijnej przeszłości Birmingham, chociaż tak naprawdę powinnam zobaczyć bijące rekordy popularności "Downtown Abbey". Mam pewne przecieki, że przydałoby mi się to w pracy. Ale to może kiedyś. Po sieci aż huczy od plotek o kolejnym sezonie "Twin Peaks", więc właściwie powinnam jako priorytet obejrzeć ostatni odcinek. Możecie krzywo spojrzeć i zapytać dlaczego jeszcze go nie widziałam. Prosta sprawa - odwlekałam to w czasie, bo wiedziałam, że potem już nic nie będzie, a ja nie chcę, żeby się skończyło. Teraz śmiało mogę oglądać!
Jak już jestem w tej tematyce dorzucę kilka groszy na temat kinowych nowości. "Pride" - jeśli się da, obejrzyjcie koniecznie. Mnie absolutnie oczarował ten film. Fantastyczny! "Zaginiona dziewczyna" - idąc na to do kina nawet w najmniejszym stopniu nie nastawiałam się na taki dobry film. Brawo. "Więzień labiryntu" - omijajcie szerokim łukiem, chyba że macie 14 lat lub mniej.
Ok, obowiązek wypełniony, można spać spokojnie.

piątek, 10 października 2014

Z przesłaniem

"Quite often, young lady, it seems like we're not getting anywhere, when in fact... we are."



/cytat z pięknego filmu "Labirynt"/

niedziela, 5 października 2014

O pszczółkach bez podtekstów

Wohooo! Demon prędkości. Powinnam zacząć więcej zarabiać, aby mnie było stać na ewentualne naprawy. Angol mi mówi o tym już od dawna, ale teraz sama się przekonałam.

Tak spoglądam, trochę niepewna, na statystyki i mam pewne podejrzenia, że w związku z moim kontrowersyjnym nickiem mam na moim własnym miejscu internetu jakichś niechcianych gości poszukujących mocnych wrażeń. Gdybym tylko przemyślała przyszłość mojej spontanicznej decyzji może byłoby inaczej... Może.
A propos. Czy wiedzieliście o tym, że truteń po zapłodnieniu pszczoły umiera? I to nie byle jak - jego śmierć jest bardzo damatyczna. Mianowicie tuż po spełnionym zadaniu, które odbywa się w locie, biedakowi odpada penis z charakterystycznym dźwiękiem, a on sam pada bez życia na ziemię. Los trutnia jest jeszcze gorszy niż los pana traszki - chyba lepiej czegoś nie mieć wcale, niż mieć i stracić oraz momentalnie umrzeć.

Pff. Jestem niepoważna. Piszę o pszczółkach i penisach, a potem dziwię się, że statystyki rosną.

piątek, 3 października 2014

Ślubny szał po raz wtóry

Zatem piątek.
Po całym tygodniu następuje tenże i właśnie siedzę całą powierzchnią wojego ciała na sofie, popijam tradycyjną popołudniową herbatę z mlekiem i cieszę się brakiem planów. Choć co prawda gdzieś tam w zamętach umysłu czają się zarysy tego, co mogłabym zrobić, ale wiadomo, najpierw należy przekonać samca, by zechciał uczestniczyć w zarysach.
Oto nadchodzi tenże.
Wyznaje szczerze do bólu, że wrócił późno, bo wciągnęły go pokemony. Żeby mnie kiedyś jakieś pokemony nie wciągnęły...


Ale do rzeczy. Dzisiaj spontanicznie wybrałam się służbowo na wielki spend. Major event, drogi zakorkowane, miejsca na parkingu brak, nie mówiąz już o zaparkowaniu vana. Targi ślubne to nie bułka z masłem. W tym roku wybrałyśmy się w charakterze szpiegów. Musiałam kilka razy skłamać, że to ja jestem panną młodą. Wszystko dla dobra mojej kariery zawodowej. Kierowana doświadczeniem nie dałam się nafaszerować ulotkami, wzięłam tylko te istotne dla śledztwa. Niestety, cukiernicy w odróżnieniu od reszty nie byli skorzy do rozdawania próbek ciast (szlag, na to liczyłam najbardziej). Nie dałam się też namówić na przymierzanie sukni ślubnej - nie mam ogolonych nóg, dajcie spokój. Aż tu nagle wyskakuje uśmiechnięta dziewczyna, pytając, czy na co dzień golę czy jednak używam wosku. Pani! Zima idzie, trzeba się przysposobić...
Tak, poza oczywistymi stoiskami z sukniami ślubnymi, garniturami, kiltami (na marginesie faceci w kiltach i całym tradycyjnym rynsztunku wyglądają tak, że kolana miękną), tortami, fotografami, florystkami i hotelami, można znaleźć preparaty do wybielania zębów - aby uśmiech nie kontrastował z suknią, nowy sposób na usuwanie zbędnego owłosienia - pewnie by uniknąć niechcianych "szczecin" w tym ważnym dniu, a także ślubne karaoke. To ostatnie było zajmujące, nie powiem, że nie.
Przymierzyłam jeszcze kilka tiar, obwąchałam kilka bukietów i obejrzałam pokaz mody, szukając tej pięknej modelki sprzed roku - na próżno.
Stwierdzam, że mogę tak pracować codziennie.

poniedziałek, 29 września 2014

Post bez powodu

Zrobiło się dzisiaj ponuro szybciej niż zazwyczaj i spadł deszcz (oczywiście na 10 minut przed moim wyjściem z pracy, bo a jakżeby inaczej). A weekend był taki słoneczny i ciepły! Szarpnęłam się nawet na krótki rękaw spacerując z Angolem po Ludlow. Ostatnio odkrywamy to miasteczko na nowo. Nie wiedziałam, że ma w sobie tyle historii. Kościoły z wczesnego średniowiecza, zamek, w którym mieszkał książę Artur, dom, w którym przebywał jeden z braci Napoleona - Lucjan, wraz ze swoją rodziną, gdyż jedo sławny brat zakazał mu powrotu do rodzinnej Francji... Ach, tylu ciekawych informacji można się dowiedzieć spacerując po sklepach w poszukiwaniu spodka na torebki po herbacie. No i najważniejsze - otwarli na nowo De Grey's!
I weekend minął, kolejny tydzień przed nami. Zapowiada się dużo sprzątania i jeszcze więcej mysich bobków.

 Zapomniałam się pochwalić, że kilka tygodni temu przyśnił mi się Chris Cornell. Fajny z niego chłop, mimo iż wybił mi z głowy koncert Audioslave. No trudno. Musi mi wystarczyć śpiew a capella specjalnie dla mnie.
Mogłabym się również pochwalić podpaleniem się, ale to nie powód do dumy.
Głupia, spaliłam sobie kawałek koncertowego t-shirta. Smuteczek.

Właściwie nie wiem, po co chciałam napisać notkę. Prawdopodobnie po to, by przy wrześniu w nawiasie pojawiła się cyfra 2. Uznajmy, że taki powod jest dobry jak każdy inny.

piątek, 26 września 2014

Wielki powrót siura

Przydałyby się werble, bo oto jest - nowy post. Po wielu dniach sprawdzania, odświeżania i nękania autorki pytaniami, kiedy coś nowego napisze, w archiwum pod nazwą Wrzesień pojawi się cyfra 1 w nawiasie. Co za podniosła i uroczysta chwila!

Nawet nie będę próbować streścić tego, co działo się przez ten czas, bo to z góry przesądzone, że nie dam rady. Na swoje usprawiedliwienie wtrącę tylko, że nie podoba mi się, gdy mój własny, malutki laptopik się psuje, ponieważ pisanie postów mobilnych jest irytujące. Łatwość usuwania notki jest jeszcze większa, niż za czasów zamierzchłego onetu. Także napisałam coś, owszem, wspominałam o mojej fascynacji szyszkami, o sąsiadach, którzy wyjęli z okien worki na śmieci i o tym, że jadę na ślub Aneka i Zbycha. A później niechcący mi się kliknęło i całe moje skrupulatne dotykanie paluszkiem ekranu telefonu poszło! Nawet mnich tybetański by się wkurzył.

Aktualizując informacje nadal podtrzymuję ekscytację szyszkami. Szyszki są fantastyczne! Fenomenalne, inspirujące, ładnie pachną i w ogóle są super. Moi sąsiedzi faktycznie pozbyli się z okien worków na śmieci. Wystawiali je zawsze. Worki sobie powiewały na wietrze, a ja - wraz z innymi wnikliwymi obserwatorami - snułam teorie, po co sąsiadom worki na śmieci za oknem. Dwie tezy okazały się być najlepiej uargumentowane. Teza pierwsza, która zakładała, iż worki na śmieci odstraszają ptaki, które lubią sobie tak o, od czasu do czasu wlecieć w okno rozbijając sobie dziób o szybę. Teza druga zakładała, że moi sąsiedzi są wariatami. Teraz nie wiem co myśleć, bo worków nie ma. Nawet zaczęłam się trochę martwić, poważnie!
A ślub Aneka i Zbycha? No był! I ja z Angolem też na nim byliśmy. Największy stres związany z tańczeniem ze Zbychem ( "bo przecież ja nie umiem, a on tak i wszyscy będą patrzeć, bo to w końcu jego ślub to będzie w centrum uwagi, a na pewno będzie chciał ze mną zatańczyć, bo kto by nie chciał, a ja nie odmówię, bo to w końcu jego ślub i trzeba być miłym, i jest teraz w rodzinie, o kurka, co ja zrobię") okazał się zbędny. Pod koniec już nawet trochę zajarzyłam! Anek wyglądała przepięknie! I udowodniła wszystkim, że ciągle potrafi zatańczyć irisha, nie tylko salsę :) Angol miał szansę poznania mojej familii. Czekaliśmy na "Przepióreczkę", lecz się nie doczekaliśmy, bo niestosowna. Ogólnie to warto było się tłuc samochodem, by spędzić trzy dni w Polsce, na weselu. I to nie byle jakim, bo Anekowym :)

Tera nastał spokój. Teoretycznie. W pracy mam wciąż zapewnioną ciągłość, jeśli chodzi o wesela, a do tego mam kilka bonusów w formie nieproszonych gości. Ach uroki życia na farmie!
Powoli nadchodzi jesień, co bardzo mnie cieszy. Lubię jesień. Jest wtedy tak ładnie i można pić więcej gorącej herbaty oraz wyciągnąć swetry, czapki i szaliki, można pozbierać kasztany i szeleścić liśćmi w parku... Jesień jest fajna.
A kto jej nie lubi ten ma pecha.

środa, 20 sierpnia 2014

Na plus

Ho, ho, ale czasu minęło od mojego ostatniego pisania! A w międzyczasie tyyyle rzeczy miało miejsce, aż trudno uwierzyć, przecież dopiero co piekłam ciasto marchewkowe na drogę do Kostrzyna.

Zanim przejdę do sedna chciałam wszystkich zatroskanych uspokoić, że moje kapcie się odnalazły. Angol je tak dobrze schował, że zapomniał, gdzie. Na moje pytanie po co je chował, odpowiedział wymijająco, że nie chciał, by stało im się coś złego. Rozumiem, męskie wieczory, każdy ma swoje upodobania. Najważniejsze, że laćki są i nie marzną mi stopy.

Teraz sedno. Urlop! W ojczyźnie, a jakże. Pojechaliśmy, wiadomo, na Przystanek Woodstock. Znowu pod flagą Brudnicy Walcownik, znowu w zacnym towarzystwie Kołków i Nie-Kołków, wylewając siódme poty w upale, chłodząc się na myjkach... Koncerty, piach, brudne stopy i niepohamowana radość wymieszana z poczuciem totalnej wolności. To już dziewiąty raz, za rok będę świętować jubileusz :) W kwestiach muzycznych miło było usłyszeć Kwasów po długiej przerwie, chociaż grali covery i tylko narobili mi smaka na więcej prawdziwego kwasu. T.Love w porządku, Volbeat również, Jelonek także mnie usatysfakcjonował (podobnież jak i piwo z Mańkiem z rana), ale hitem w kwestii koncertów była Kasia Kowalska w ASP, koniec, kropka, tyle. Tydzień minął nie wiadomo kiedy i trzeba było ruszyć dalej. Eh, mogłabym wrócić na kostrzyńskie pole nawet i teraz, zapominając o wszystkim i leżąc pod plandeką, martwiąc się jedynie o to, czy moje piwo będzie wystarczająco schłodzone.

Po swawolnym Woodstocku nadszedł czas na ściskanie piesiuńcia i nadrabianie zaległości rodzinnych, niestety w kolorze czerni i ponurej atmosferze (pomijając wspominki na wesoło), co mocno zaważyło na moim samopoczuciu i nieco pokrzyżowało plany. Na szczęście na osłodę pod koniec urlopu poszliśmy z Angolem na piękny ślub M&M'sów. Ach! Było czadowo! Mizeria może i zmieniła nazwisko, ale na szczęście wiele się nie zmieniło. Dalej jest moją dziewczyną i myślę, że jej małżonek to uszanuje ;) 

I przeleciały trzy tygodnie nie wiadomo kiedy.... Ba, mało tego. Ostatnio, gdzieś w zeszłym tygodniu, stuknęły mi dwa lata życia w Anglii. Mam wrażenie, iż wiele się przez ten czas wydarzyło. To były cholernie intensywne dwa lata. Oswoiłam się z pająkami (ale nadal boję się tych większych oraz tych, które czają się między naczyniami, gdy wraca się z trzytygodniowego urlopu...), zaczęłam wreszcie na siebie zarabiać, przekonałam się o wielu życiowych prawdach i podciągnęłam się z angielskim. W ostatecznym rozrachunku wychodzę na plus.

Wczasy też dostają 5 z plusem. 

A 20kg kiszonych ogórków przytarganych z Polski dostaje u mnie 6 z wykrzyknikiem i koroną. Pyszności! 

wtorek, 22 lipca 2014

Bez uśmiechania

Wczorajszego wieczoru Angol przyglądał mi się gdy w skupieniu tworzyłam notkę i powiedział:
- Ale ty jesteś ładna... ... ... Jak się uśmiechasz to trochę mniej.


Zapamiętam, by mieć gotową odpowiedź na kolejne "no uśmiechnij się!".

Historia zagubionych kapci

Przyznać się: kto mi schował kapcie? Nie mogę ich znaleźć, co w realiach powierzchni, jaką mam do przeszukania, jest bardzo podejrzane. Jakiś łobuz zajumał mi kapcie. Pytanie po co? I czy ma to związek z kradzieżą piżamy Ali?

By zrozumieć, napiszę o co chodzi. Otóż w miniony weekend miały miejsce dwa wydarzenia. Przede wszystkim był wieczór panieński Mizerii, a by faceci nie pałętali się po okolicach "Bombaju" zrobili swoją alternatywną imprezę w naszej chatce. Płeć piękna bawiła się elegancko, jak można było się spodziewać. Pin-up, czerwona szminka, grochy, sukienki, sam seks. Wszystko okraszone wizerunkami męskiego przyrodzenia i striptizerem na torcie. Więcej szczegółów nie podaję, bo to ściśle tajne. Przecież dobrze wiemy, że szpiedzy są wszędzie, a jak już tu patrzą to niech mi rozwiążą zagadkę moich zaginionych kapci. Były rozdeptane na piętach (chociaż przysięgam, starałam się wsadzać stopę w całości do środka, ale sama mi wyłaziła!), w kolorze brudnego różu, włochate, można powiedzieć, że nieco rozczochrane, sztuk dwie. Zimno mi w stopy, więc wolałabym, żeby się znalazły.

Z rzeczy istotnych - Mizeria zmieni nazwisko... i to już niedługo! Cieszę się, że mogłam uczestniczyć w jej ostatnim wieczorze wolności* oraz że nie będę musiała edytować nazwy kontaktów w telefonie. To znacznie ułatwia sprawę :)

Wróżba z Dziwadłowego panieńskiego była błędna - jednak był następny taki wieczór. I całe szczęście! Dziękuję pin-up'om!  


P.S. Gdybym miała codziennie rano dodatkową godzinę, gdybym umiała się uczesać i obchodzić się z lakierem do włosów, prawdopodobnie zostałabym przy pin-up'owej stylizacji. Piękności!

*- nie dotyczy jej dziewczyn. Byłyśmy pierwsze.

środa, 16 lipca 2014

Garść przemyśleń

Mam kilka luźnych przemyśleń i muszę się nimi podzielić publicznie.

Po pierwsze - czasami tak bardzo mnie coś wkurza, że jedynym sposobem na opanowanie się jest zjedzenie czegoś dobrego i kalorycznego. Wpierniczyłam prawie całe opakowanie millionaire's shortbread. Został ostatni kawałek, ale nie mogę go zjeść, bo mi już niedobrze. [słodka passa na blogu trwa]

Po drugie - codziennie rano i czasem wieczorem zastanawiam się, po jaką cholerę nasi dalsi sąsiedzi wieszają na zewnątrz swoich okien worki na śmieci. Furkoczą te worki na wietrze dzień w dzień, tak samo jak furkoczą mi w głowie pomysły na temat ich pomyślunku. Póki co mam dwie mocne tezy. Teza pierwsza: moi sąsiedzi odstraszają muchy, pszczoły, osy i inne wszelkiego rodzaju latające insekty nietuzinkowym, ale efektownym sposobem. Teza druga: moi sąsiedzi to świry.

Po trzecie - już niedługo wyściskam piesiuńcia po raz trzeci w tym roku. Z tego powodu ściska mnie w dołku z wzruszenia.

Po czwarte - obejrzałam "Pokutę". To był tak bardzo angielski film, że bardziej się nie da. A jeśli się da to podajcie mi proszę tytuły, chętnie obejrzę (i sprawdzę, czy mnie tam nie było, gdzie to kręcili :P). Tak czy owak stąpałam po tym samym trawniku co James McAvoy i sprawia mi to niewytłumaczalną radość.  Nie dociekać.

Po piąte - zdumiewa mnie zwyczaj noszenia kapeluszy (czy też udziwnionych nakryć głowy, bo niektóre nawet koło kapeluszy nie leżały) przez panie na angielskich ślubach i weselach. Ostatnio miałam przyjemność widzieć gości weselnych i zamiast się zachwycać wraz z towarzyszkami, które były pod wielkim wrażeniem, dusiłam w sobie śmiech. Kapelusze kapuję. Ale coś na kształt pióropusza górniczego, tylko przerzedzone jest ponad moje siły.

Tyle chciałam, dziękuję, dobranoc.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Ciasteczka i kawa

Moje posty dotyczą ostatnio samych łakoci, zupełnie nie wiem, dlaczego. Ale fakt faktem, ostatni tydzień minął pod znakiem kawy/herbaty i ciasteczek serwowanych za darmochę w jednym z hoteli w Gloucester. Doszło do tego, że przedawkowałam cukier. Dopiero na drugi dzień mogłam znowu zjeść ciasteczka. Znowu za darmo. Wszak ma się ten nieodparty urok osobisty i wie się, kiedy go należy używać, a kiedy można odpuścić.
Ostatni tydzień był też bardzo pracowity, ale i satysfakcjonujący. Obfitował w wiele komicznych sytuacji, jak i w wiele siniaków, otarć tudzież przecięć. Wyglądam, jakby mnie ktoś poturbował albo jakbym była nieszczęśliwą posiadaczką kota ze wścieklizną. Do wesela się zagoi! Tylko jeszcze nie wiadomo, do którego. Ale nie narzekam, w końcu nie każdy ma szansę stąpać po ogrodzie jednej z najbardziej wpływowych kobiet biznesu w Królestwie, dlatego ewentualnie mogę poświęcić ciągłość swej skóry.
Prawie zdobyłam zwierzątko domowe! Chciałam uratować małą myszkę, która miała chorą łapkę, ale niestety skubana uciekała tam szybko mimo swego kalectwa, że nie zdążyłam jej złapać. Muszę zadowolić się naszymi strzyżykami, które postanowiły zamieszkać naprzeciwko. Pisklęta są bardzo hałaśliwe jak na ich małe rozmiary. Zgaduję, że to dobrze.

Wsi spokojna, wsi wesoła - że zacytuję wieszcza z Czarnolasu - dobrze jest mieszkać na uboczu, pod warunkiem, że nie potrzeba desperacko żadnych produktów ze sklepu papierniczego.

niedziela, 6 lipca 2014

Na słodko

Ostatnio u mnie sama słodycz. No, może poza jednym incydentem, w którym moja duma i samoocena zostały ciężko ranne po ostatniej lekcji angielskiego. Przyniosłam na zakończenie wspólnej nauki muffinki z borówkami, które w pocie czoła przygotowywałam wieczór wcześniej, a potem próbowałam je podzielić między 16 osób, przewieźć na rowerze do pracy i uchować przed konsumpcją tamże. Szalenie trudne zadanie, tylko brzmi jak bułka z masłem. Byłam z nich bardzo dumna, tak ładnie wyrosły i co?
Nadia przyniosła triffle, Ania drożdżowe ze śliwkami i kruszonką, a moje muffiny poszły w zapomnienie i tylko jedna osoba, JEDNA OSOBA poczęstowała się moim wypiekiem.
Zabolało.

Humor został uratowany, kiedy Jules oznajmiła, że to były moje najlepsze muffinki do tej pory. Szkoda, że nie zostawiłam ich więcej w pracy... ale cóż.


Wiecie co jest najlepsze po 5-ciu dniach ciężkiej pracy? 2 dni weekendu! Woohoooo!

niedziela, 29 czerwca 2014

Szampan i ciasto zawsze ok

Ahoj! Co słychać w wielkim świecie? U nas na wsi wciąż to samo, śpiew ptaków i pobekiwanie owiec. Niektóre przedrzeźniają same siebie i to jest arcyzabawne, uśmiać się można do łez.
U mnie widać postępy. Odzyskałam władzę w nogach i można mnie dotknąć. Tydzień minął stabilnie, bez większych przewrotów - w pracy jak zwykle za dużo do zrobienia, ale przerwa na ciasto zawsze wskazana. W wyjątkowych sytuacjach dopuszczalny jest szampan, na przykład gdy ktoś obchodzi urodziny, a już zwłaszcza wtedy, gdy nie ma wody, bo zatkała się rura. Właściwie zawsze znajdzie się dobry powód do zjedzenia ciastka i wypicia szampana. Albo chociaż herbaty.
Mam takie wrażenie, że ostatnio wszystko się zmienia. To, co stanowiło dla mnie stały element, nagle znika, a na horyzoncie majaczy nowe, lecz ciągle niewyraźne i niepewne. Pewne jest jedno - to, co było, już nie będzie takie samo.
No wiem, eureka, za takie błyskotliwe odkrycie powinnam dostać co najmniej Nobla.

wtorek, 24 czerwca 2014

Spieczone ra(ci)czki

Pochwaliłam filiżankę na forum i ta od razu strzeliła focha. Pojawił się on na dole uszka i po kawie w filiżance. Kubek ze Starbucksa wraca do łask.

Dzieją się rzeczy niesłychane. Nie-sły-cha-ne! W tym wietrznym, pochmurnym, często deszczowym kraju, w którym 21 stopni oznacza upał, doznałam poparzenia słonecznego. Na nogach (!): na stopach i piszczelach (!!!). Najwidoczniej jestem niepełnosprytna, gdyż wyłożyłam się z racicami na kocyku, na plaży i głupia dałam się nabrać na sztuczkę z wiatrem. Wieje to się nie usmażę. "Popatrz, ciągle jestem biała, ale plecy sobie okryję na wszelki wypadek. Nogi nie, na nogach mnie nie chwyci, bo mnie tam nie opala".
No jasne, że mnie tam nie opala. Na nogach mnie od razu przypieka.
Niedzielny wieczór i cały poniedziałek spędzony na kwiczeniu oraz szukaniu pozycji jak stanąć/ jak usiąść/ jak żyć z niedowładem kończyn dolnych. Ale nieważne! Warto było, bo plaża w Barmouth jest jak raj na ziemi. Przede mną było morze, a za mną górskie szczyty. Raj! Walia jest przepięknym miejscem na ziemi pod warunkiem, że nie pada.


Wiadomość z ostatniej chwili - Angol rzuca we mnie muchami. Fuuuuj!

W domu panuje żałoba, bo Włosi odpadli z  mistrzostw. Anglia chyba została najgorszą drużyną przegrywając wszystkie mecze, ale jak usłyszałam dzisiaj w radiu "football is booooooring!". Teraz tenis jest trendy. Wimbledon. Śmietanka, truskawki i Pimm's.

Za miesiąc (z hakiem) ruszamy w drogę! <tańczy>

czwartek, 19 czerwca 2014

Ale że Dudka na mundial nie wzięli?

Kawa w filiżance z cienkiej porcelany smakuje lepiej. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale pogodziłam się z tym i kubek ze Starbucksa poszedł z odstawkę.

World cup! Wszyscy o tym huczą i ja nie będę odstawać, bo kocham oglądać piłkę nożną, gdy grają reprezentacje narodowe. Jest w tym coś bardzo ekscytującego. Dzisiaj będę kibicować Anglii. Nie z pobudek lokalnego patriotyzmu - choć może troszeczkę też - raczej z przyzwyczajenia i sentymentu, bo zawsze im kibicowałam. Lecz dzisiaj patrząc jak Wyspiarze będą się zmagać z Urugwajem pomyślę o Harcie. Pomyślę o tym, że wczoraj gawędziłam sobie z Anne, która co tydzień spotyka się z ojcem bramkarza reprezentacji. Pomyślę o ojcu i popatrzę na Harta inaczej - w końcu to swój chłop z miasta Darwina, który nie poszedł na wesele, które dekorowałam, bo pojechał do Brazylii. To całkowicie zmienia perspektywę ;)

Come on, England!

sobota, 14 czerwca 2014

Lato!

Piękny poranek. Słońce świeci od samego początku podniesienia powiek, na niebie ani jednej chmurki, co trąca o anomalię pogodową w tych rejonach. Chce się żyć, ale bardziej chce się dośnić sen, więc zostaję w łóżku jeszcze na chwileczkę. 
Ostatecznie zwlekam się z łóżka o 9. Angol szykuje śniadanie. Wybieramy opcję spożycia placków z cukinii i smoothies "w ogrodzie". Jest cudownie, rajsko, wakacyjnie, pysznie i chlap. Ptasie gówno ląduje na moim talerzy dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywał kawałek placuszka, nabity teraz na widelec.
Gówniane szczęście!

Uwielbiam wolne weekendy! Przyszło lato i sukienki w szafie aż się proszą, by je włożyć, zatem sezon pokazywania fantazyjnie osiniaczonych nóg w pełni rozpoczęty.

piątek, 13 czerwca 2014

No łosi staw

Bądź "no washy stuff" króluje jako hasło dnia.

Siurek zmęczony, padnięty. Siurek uwielbia, gdy przychodzi do domu i obiad już czeka. Siurek cieszy się z mundialu, bo bardzo ekscytujące jest oglądanie rozpoczęcia meczu i uważne sprawdzanie, który piłkarz zna słowa hymnu narodowego.

Jeszcze tylko jutro i sobie odpocznę...

wtorek, 10 czerwca 2014

London, bejbi

There's no place like London, but home.

Mam takiego nibykaca po ostatnim wyjeździe służbowo-turystycznym. Jeszcze do mnie nie dotarło, że byliśmy w Londynie, chociaż wróciliśmy dwa dni temu do naszej sielskiej wioski. 
Na przyszłość będę sprawdzać narzeczone piłkarzy z londyńskich klubów, bo kto wie, może znowu będą to jakieś aktorki... Nigdy nie wiadomo, dla kogo dźwigam ciężary i dla kogo tnę się po rękach drutem.
Ale nie będę pisać o pracy. Napiszę o Londynie! W ciągu dwóch i pół dnia przedreptaliśmy z Angolem dystans, jaki zazwyczaj wyrabiamy w miesiąc. Cóż się dziwić, było mało czasu, a atrakcji do odhaczenia zbyt wiele. Podołaliśmy, mało tego - zahaczyliśmy o polski koncert, którego znaczną część spędziliśmy na zewnątrz, pijąc polski browar za funta i pstrykając głupie foty z Kredem. a propos fotek - trzeba mieć kołkowe szczęście, by robić zdjęcia wszystkiemu, co odstaje normą od standardów i rozładować baterię w aparacie tuż przed dotarciem do Big Bena. Brawo! Chwała niech będzie smartfonom, inaczej wpadłabym w rozpacz i rzuciłabym się z Mostu Westminsterskiego, by otruć się w Tamizie. 
Co mi się podobało w Londynie? Architektura! Muzeum Historii Naturalnej jest przecudne. Miłość od pierwszego wejrzenia. Hyde Park z ptaszyskami wszelkiej maści. I te zachęcające kawiarnie, puby, restauracje, znane, kultowe miejsca...
Co mi się nie podobało w Londynie? Tłum. Takie nagromadzenie ludzi w moim przypadku dopuszczalne jest tylko na woodstocku.

Zrealizowałam jedno z moich marzeń i wiem, że wrócę do Londynu na pewno. Chociażby po to, by poszukać więcej prac Banksy'ego. Trafiłam na jedną zupełnie przypadkiem, na ulicy, przy której zaparkowaliśmy samochód, niedaleko miejsca, w którym pracowałam. To się nazywa szczęście!

Szczęście nazywa się też: suche skarpetki, gdy przemokną buty; nowe kombinerki; naleśniki z nutellą i kremem waniliowym; wygodne łóżko; dom; Pimm's; kochający przyjaciele; leżaki w parku; jechanie autobusem na gapę, bo kierowca mrugnął i wpuścił do środka; Angol obok; uczucie, gdy budzisz się rano i jesteś zadowolony z tu i teraz, a myśl o tym, co ma być za chwilę sprawia, że się uśmiechasz i masz ochotę wstać. To wszystko, miśki, nazywa się szczęście.

niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień Dziecka

Wszystkim dzieciom, tym małym i tym dużym, wszystkiego najlepszego! :)

sobota, 24 maja 2014

100% siurowości

Klasyczny przypadek. Pomyślałam sobie "jest sobota, nie idę w ten weekend do pracy, w dodatku poniedziałek wolny - trzeba się odpicować dla dobrego samopoczucia". Jak zostało pomyślane, tak zostało zrobione. Niestety, mój nieodparty kobiecy urok jest dość trudny do wyeksponowania, chociażby dlatego, że mam prześliczne oparzenie od piekielnej broni jaką jest gluegun, czy też właściwie powinnam napisać: glugan.
Więc najpierw historyjka z gluganem, a potem wrócę do siurowości.
Glugan to takie sprytne urządzenie, które naprawia wszystko i jak już nie mamy w pracy żadnego pomysłu, co jak do czego przymocować, wtedy palec wskazujący sam podnosi się ku górze, brwi się unoszą, a z rozwartych w uśmiechu ust pada magiczne "Lec glugan yt". Niestety, aby bezpiecznie operować gluganem, należy posiadać odrobinę pomyślunku, którego mi w czwartek zabrakło. By zachować resztki godności uciekłam do służbowej kuchni by odkleić wraz z kawałkiem skóry rozgrzany do piekielnych temperatur klej ze środkowego palca prawej ręki. Tradycyjnie, właśnie po tym wydarzeniu okazało się, że bez palca środkowego prawej ręki nie jestem w stanie nic zrobić, bo a jakże.

Wracam do siurowości. Otóż sobota, perspektywy wolnego weekendu, posprzątane, więc myślę sobie - odpicuję się. Pomalowałam szpony jak na rasową bestię przystało, ale że poczułam niedosyt, posunęłam się dwa kroki dalej, malując oczy aż wreszcie w grę weszła czerwona szminka. I idę do Angola taka piękna, taka ponętna, jeszcze w sukience, by tego było mało, pytam zalotnie, czy chce herbatę, ten nie potrafi odmówić, stawiam wodę, zalewam kubki, a potem z impetem wylewam sobie wrzątek na nadgarstek lewej ręki.

100% siura.
I teraz bolą mnie obie rączki. Smuteczek.

Przypomniała mi się jeszcze sytuacja z kina, więc ją przytoczę. Wyskoczył nam jakiś błąd przy kupowaniu biletów i musieliśmy wyjaśnić sprawę przy kasie. Angol do mnie:
 - Ale ty mówisz. Podejdziesz do pani, powiesz o co chodzi, uśmiechniesz się i pani ci da.
 - A jak będzie pan?
 - To pan Ci da.
 - Da mi?
 - Pyszczku, czy wyobrażasz sobie, żeby jakiś pan ci nie dał?

No w sumie to nie. Gdyby zobaczył taką kalekę to dałby z litości i jeszcze po główce pogłaskał.

piątek, 23 maja 2014

Niemoc blogera

Dręczy mnie jakiś kryzys twórczy. Pozwoliłam sobie poczytać samą siebie tzn. stare wypociny i zastanawiam się, czy okres studencki, czyli czytanie tych wszystkich przeintelektualizowanych tekstów oraz otaczanie się oczytanymi personami plus miliony godzin spędzonych w inspirujących wnętrzach wagonów przewozów regionalnych - czy to wszystko wpływało na moją umiejętność pisania w tak ogromnym stopniu, iż teraz, odseparowana, niejako na własne życzenie, od tamtego świata nie potrafię pisać tak samo?
Jeśli tak to głupio. To oznacza, że jestem jak gąbka i chłonę byle co.
Aktualnie chłonę deszcz. Przez skarpetki, bo zmuszona byłam tuptać po przemokniętej podłodze w namiocie imprezowym. Za stara jestem na takie rzeczy!

Wracając do sedna to może jednak się mylę, może jednak nie do końca wszystko stracone i może za kilka(naście) miesięcy przeczytam to, co teraz wyklikuję i zakrzyknę z radością, sakreble, se żenial! Ciągle to masz, kołku!
Ech. Łudź się, siureczku, kto ci zabroni?

środa, 21 maja 2014

Everybody be cool, this is... a hole

Nie mogę się zdecydować, czy mamy dziurę w podłodze czy w suficie.
Angol usiadł raz a porządnie na łóżku i trach. Ciągle kochamy naszą antresolę, pomimo jej wielu wad.

Są takie filmy, które mogę oglądać pińcet razy i nigdy się nie nudzę, choć znam scenę po scenie, cytuję co drugą kwestię i wiem, jaka muzyka poleci w danym momencie. Biada komuś, kto widzi ten film po raz pierwszy i siedzi obok mnie, podejrzewam, że jestem irytująca. Myślę sobie, że chyba każdy ma takie filmy. W czołówce moich faworytów, których nie wolno krytykować i jeśli nie lubisz, to nie jesteś moim Przyjacielem, są ekranizacja "Władcy Pierścieni", "Scott Pilgrim vs. the World" albo moje ukochane, jedyne w swoim rodzaju, wybitne "Pulp Fiction". Każdy z moich znajomych, który nie widział tego klasyka, miał obowiązek obejrzeć go, oczywiście pod moim czujnym spojrzeniem. Taki test.
Ech... Nigdy nie zapomnę dnia, gdy znalazłam w dawnym sklepie Plus zagubione  wśród kreskówek DVD z dziełem Quentina za 9zł. Jeden z najlepszych sklepowych łupów, zaraz obok różowych conversów! O! Przy okazji domagam się zwrotu mojego "Pulp Fiction". Nie pamiętam, komu pożyczyłam, ale zwróć mi to, Człowieku, bo będzie bijatyka. Brutalna.
A rozwlekam się nad tym filmem, gdyż we wtorek miałam okazję odbyć podróż w czasie i pójść do kina na tenże film. Wow! To było coś. Średnia wieku wysoka, sala w kinie pełna i piorunujące spojrzenie Samuela L. Jacksona z wielkiego ekranu. Mrrrrrr! Gęsia skórka.
Mam fajnie :)

I w końcu zrozumiałam żart opowiedziany przez Mię, co tylko potwierdza tezę, iż im więcej razy obejrzy się film, tym więcej można z niego wyciągnąć. (albo inną tezę - że czasem jestem blondynką)
Yaaay! <tańczy do "Jungle Boogie">

niedziela, 18 maja 2014

Ostrożnie z chlebem

Piękny, słoneczny weekend. Letnie sukienki same wychodzą z szafy. Jest cudownie :)


Przypomniała mi się scena z wesela (nie Wyspiańskiego, tylko Dziwadłowego i Żandarmowego). Siedzimy przy stole, przerwa w tańcach. Podano zakąski, frykasy i pieczywo. Sięgam po jedną kromkę. Potem drugą, trzecią, czwartą. Nie mogę przestać, bo dawno nie jadłam tak cudownego chleba! Angol patrzy na mnie i mówi:
 - Bread makes you fat.
Na co ja z pełnymi ustami w stylu Pilgrimowym:
 - Bread makes you fat?!?


Bread made me fat.

wtorek, 13 maja 2014

Akty okrucieństwa

Przeważnie w pracy zajmuję się ładnymi rzeczami. Ale zdarzają się dni, kiedy muszę dokonać rzeczy strasznych. Potwornych. Niewybaczalnych.

Łudzę się, że jeśli podzielę się z moją zbrodnią publicznie, wyrzuty sumienia ucichną albo staną się choć odrobinę mniejsze. Jeżeli zachowam to dla siebie, zapewne oszaleję. Uwaga, wyznaję.

Niszczyłam książki. Bestialsko odrywałam okładki (zazwyczaj twarde), by ujawnił się grzbiet książki. Na szczęście niektóre pozycje były tak kiczowate, że mi to zwisało i powiewało, lecz inne... Gdy o tym myślę to żałuję, że jestem na tyle uczciwa, by nie kraść. Wyjechałabym z pracy obładowana tobołkami.


Ktoś z Was postuka się palcem po głowie i grymasem na twarzy zapyta "Po cholerę robić takie rzeczy? Komu przeszkadzały okładki?"
Ano okazuje się, że znalazłaby się taka jedna osoba, a może nawet i kilka, którym okładki się nie podobały. Ech, ci Arabowie. Ech, te projekty hotelowe.

Ostatnio akty okrucieństwa dotykają także naszych tzn. moich i Angolowych tradycji. Mieliśmy celebrować małe zwycięstwa w De Grey's - zamknęli. Potem znaleźliśmy fajną knajpę z cornish pasty w różnistych kompilacjach i mieliśmy chodzić tam raz w miesiącu - zamknęli, bez żadnego uprzedzenia. Bródka drgała gdy czytaliśmy powiadomienie, wywieszone na drzwiach i była nagła potrzeba mocnego przytulenia. Tak się nie robi!!!

Życie pełne jest podobnych aktów okrucieństwa, nie wspominając już o tym, że potrąciłam trzmiela rowerem. Sam wleciał mi pod koło, nie mogłam zrobić nic!

***
Wszechświat starał się przekazać mi wiadomość. Znalazłam dzisiaj kilka monet, w różnych przypakowych miejscach. Prawdopodobnie miałam dzisiaj zagrać w totka. Szansa zaprzepaszczona, willi z basenem nie będzie.

poniedziałek, 12 maja 2014

Lawendowe spontany

Trening pełną gębą! Dzisiaj w pracy numer dwa miałam za zadanie upiec ciasto cytrynowe. Trzy blachy. Na wszelki wypadek nie powiedziałam szefowej o incydencie z sodą, bo na szczęście Anglicy mają taki sposób na pomyłki, który nazywa się self-rising flour. Z czystej skromności nie napiszę, że ciasto wyszło przepyszne.

Chyba jeszcze nie wspominałam, jak wyglądają u nas wypady do centrum ogrodniczego. Wyglądają następująco: ja, jako początkująca, nieudolna, acz uparta ogrodniczka oznajmiam Angolowi, że jedziemy. On ma dwa wyjścia. Zgodzić się albo zostać zmuszonym. Wsiadamy w Mua i ruszamy w drogę. Dojeżdżamy na miejsce, zachwycam(y) się asortymentem drzew, krzewów, bluszczu, kwiatków i ogólnie zielska, po czym wybieram te, które wpadły mi w oko oraz lawendę, nie zastanawiając się, czy nie powinnam raczej zacząć od czegoś łatwiejszego w uprawie. Ale nie, bo te kwiatuszki takie niebieskie, a te takie różowe. Angol z miną zdobywcy trzyma dwie donice z ziołami. Obie strony wygrywają. Później jeszcze małe zakupy w sklepie farmerskim i pad pytanie "jesteśmy godzinę drogi od morza - jedziemy?"
No ba.
Zatem wsadzamy roślinki do bagażnika, opatuliwszy je uprzednio, wsiadamy do Mua i jedziemy. Po drodze ja maślanym wzrokiem błądzę po widokach z okna (przejeżdżamy przez południową część Parku Narodowego Snowdonia), a pewna bażancica postanawia zakończyć swój żywot wbijając się nam w samochód. Dosłownie. Ostatecznie docieramy na wybrzeże i zbieramy muszle, próbujemy wody czy słona, czy nie oszukali, wdychamy jód wdzierający się w płuca, bo wieje jak w Kieleckim, a na koniec gramy w mini golfa. Choć "grać" w naszym przypadku to szumnie powiedziane. Ujmę to inaczej - próbowaliśmy za wszelką cenę trafić w dołek, nie kompromitując się przy tym przed dzieciakami.
Na koniec spontanicznego wypadu po lawendę jemy w lokalnym fish&chips z pociesznym panem przy kasie.
Następnego ranka siur odkrywa, że by przesadzić roślinki potrzebna gleba piaszczysta, a piasku tyle, ile przywieźliśmy w trampkach i ani ziarenka więcej. Na domiar złego gleba ma być wapienna... Nic tylko chwycić coś ciężkiego i tłuc po rozczochranej...


To pisałam ja, nieudolna ogrodniczka amatorka.

sobota, 10 maja 2014

Trening obowiązkowy

Wyszłam z wprawy.
W pisaniu notek - dlatego ćwiczę, by ponownie wpaść w rytm.
W pieczeniu też wyszłam z wprawy. Uznało mi się kilka dni temu, że upiekę ciasto marchewkowe. Dawno nie było, nie jest skomplikowane, Angol nawet je lubi. Samie argumenty za. Oczekiwałam na wolny wieczór, żeby zakasać rękawy i oto nadszedł. Pełna entuzjazmu wzięłam się za mieszanie. Cóż. Mój entuzjazm przerósł umiejętności. Ciasto wyszło za rzadkie, zapomniałam o proszku do pieczenia (ale omyłkowo wsypałam podwójną porcję sody - do diaska z podobnymi pojemniczkami!), wszystko mi się wylało w piekarniku i załączył się alarm przeciwpożarowy.

Juhu! W przyszłym tygodniu zabieram się za shortbread.

wtorek, 6 maja 2014

Nas uczyli w szkole, że całuje się na stole

Ostatnio biadoliłam, że nie wiem, kiedy nastał kwiecień. Maj sobie ze mnie zażartował i zaskoczył mnie jeszcze bardziej.

Trochę już nie pamiętam, jak to się pisze bloga, zwłaszcza gdy zdarzyło się tyle wartych zapisania wydarzeń, że nie mogę się zdecydować,  który napisać.

Najważniejsza sprawa - odwiedziłam Polskę. Dwa razy. W rezultacie trzy weekendy kwietnia spędziliśmy z Angolem w ojczyźnie. Okazja ku temu była huczna i wyjątkowa. Najpierw żeńska część Kołków i Znajomych świętowała wieczór panieński Dziwadła. Analogicznie, dwa tygodnie później, wznosiłam toast za Młodą Parę. Do tej pory gdy o tym myślę nie mogę się przyzwyczaić, że Dziwadło jest teraz żoną Żandarma. Mimo iż jej nowe nazwisko jest mi tak doskonale znane, to jakoś nie pasuje mi w zestawie z jej imieniem. Muszę się przestawić. Sam ślub był krótki, uroczy i śmieszny. Jako świadek pełniłam naczelną rolę w kwestii wzruszenia, a pomagało mi w tym horrendalne przeziębienie, czy też alergia, nie do końca wiadomo. Ważne, że Dziwadło i Żandarm przysięgli sobie co należało, choć czasem wielebny recytował zbyt wiele tekstu do zapamiętania i powtórzenia. A później nastąpiła bardziej pijana część. Wesele, ach cóż to było za wesele! Nikt nic nie wiedział, nawet ci, którzy z założenia powinni wiedzieć najwięcej, ale koniec końców wszyscy bawili się świetnie. Kołki oczywiście zostały do rana, a jak. Pewnie gdyby się dało, zostalibyśmy jeszcze dłużej, lecz wówczas Chmura puściłby całą Warownię z dymem, a ja z Sąsiadką i Mizerią wyjadłybyśmy wszystkie babeczki z owocami i budyniem... Natańczyłam się, wyobracano mną po wsze czasy, a nowe balerinki, których szukałam jak opętana na tydzień przed weselem, sprawiły się na medal. Zero odcisków, tylko zafarbowane rajstopy. Pełen sukces.

Tak oto spędziliśmy z Angolem ponad tydzień w Polsce. Czas po brzegi wypełniony był załatwianiem urzędowych i bankowych obowiązków, nadrabianiem zaległości i odwiedzaniem znajomych, przytulaniem piesiuńcia... Udało się nam wyciągnąć Izajasza na lodowisko (!), odrobinę pojeździłam pociągami, posiedziałam przy Żubrze w prajmie, degustowaliśmy domowe wino u Chmury w ogródku, dostałam sprawozdanie z UŚ od Natki Pietruszki, sączyłam z Królową Pimm'sa... Miło było znów wypić herbatę ze starego kubka, spojrzeć na znajomą brzozę, przypomnieć sobie, jak bardzo klaustrofobicznym miejscem jest toaleta w rodzinnym domu. Z sentymentem patrzyłam na znane mi, ale jakby inne ulice, budynki, miejsca, nawet ludzi. Żal było wyjeżdżać. Bo jak wytłumaczyć Jokerowi, że muszę do znowu zostawić, no jak?

Niestety, przypomniały mi się również aspekty, za którymi wcale nie tęsknię. Załatwiając sprawę w banku jakiś wściekły facet wpadł jak bomba do pokoju w którym prowadziłam rozmowę, od progu niewybrednie skarżąc się na kompetencje konsultantki i domagał się wyjaśnienia swoich interesów. Żałosny brak dobrego wychowania - nie wspominając o przyjemniaczku, który obficie ochlapał mnie wodą z kałuży, jadąc samochodem boczną uliczką. W sumie sama się prosiłam - buty na obcasie, sukienka przed kolano i jasny, jaśniuteńki żakiet. Żal byłoby odpuścić.
(Taka się ze mnie zrobiła pańcia, fiu fiu)

Dziękuję wszystkim, dzięki którym te kilka dni było tak wyjątkowych. Wspaniale było Was znów zobaczyć. Za poszczególnymi osobnikami stęskniłam się szczególnie - nie wiedziałam, że aż tak, dopóki ich nie spotkałam. Na szczęście niedługo widzimy się znów :)
***

Teraz znów wróciłam do szarej rzeczywistości i rutyny. Hahah, żartuję, daliście się nabrać? W pracy rutynowe jest tylko parzenie herbaty i kawy, a moja rzeczywistość mieni się wszystkimi kolorami - teraz najbardziej żółtym i fioletowym, bo wszędzie są pola rzepaku i zakwitły bzy. Pisałam kiedyś, że uwielbiam ten kraj wiosną? Bo uwielbiam i nie mogę się nacieszyć wszechobecną wiosną.

Troszeczkę nas nosi i spontaniczne decyzje kończą się u nas małymi wypadami, ale o tym chyba napiszę następnym razem :) Wówczas możliwe, że następny raz będzie wcześniej aniżeli w czerwcu.

PS. Notkę dedykuję Sąsiadce, która wytrwale sprawdza, czy jest tu coś nowego i która właśnie mi napisała: "Dziś mija miesięcznica Twojego niepisania na blogu ;p"

niedziela, 6 kwietnia 2014

Chandra i wanilia

Czasem nic nie jest w stanie zetrzeć uśmiechu z mojej twarzy.
Czasem nic nie jest w stanie w ogóle go sprowokować. Wszystko jest złe i irytujące. Jak można popełnić tyle wpadek w przeciągu kilku godzin? I dlaczego jak coś się dzieje niedobrego to wszystko naraz? Jak na litość boską można niechcący podłożyć nogę biegnącemu dziecku? Niestety można bardzo łatwo.
Kumuluje się i kumuluje, a potem krzyczę sama na siebie i sama siebie nie lubię. Wrrr!

Chwilowe, przejdzie.

Nie wiem, jak to się stało, ale mamy już kwiecień. Ktoś musiał załączyć przyspieszenie do przodu, inaczej nie umiem wyjaśnić dlaczego ten czas tak szybko minął. Owszem, było trochę bieganiny w pracy. Nawet gdzieś tam w środku tygodnia odwiedziłam raj dla amatorów staroci. Było mi również dane zasuwać w deszczu po ciasnych i pagórkowatych uliczkach miasta Darwina pchając przed sobą pusty wózek jednego z supermarketów, ale to inna, długa historia...

Jakiś czas temu odkryłam jak dobrze smakują mini oreo w śniadaniowym zestawie mleko+muesli, chociaż wiadomo, że nic, ale to nic nie przebije jogurtu waniliowego - jedynego produktu sojowego, którym się zachwycam. Jest przepyszny! Polecam każdemu, nie tylko wegetarianom, weganom i nieszczęśnikom z nietolerancją laktozy (łączmy się w bólu).

poniedziałek, 31 marca 2014

Trochę o wszystkim

Bywają takie dni, że wstaje się rano zanim budzik zdąży zrujnować sen i jest się wyspanym. Że wchodzi się do sklepu i pierwszą rzeczą, która wpada w oko, jest idealna para butów. Są dni, że nagle wyłaniają się perfekcyjne rozwiązania na wszystkie nagromadzone problemy, od niechcenia traci się kilka kilogramów, włosy są bujne, cera alabastrowa, a wszyscy spotykani ludzie są uprzejmi i uśmiechnięci.

Tak. Mój dzisiejszy dzień nie był ani trochę podobny. Budzik zadzwonił za wcześnie, zamoczyłam kanapkę wodą, a później przypaliłam ją w piekarniku, a do tego zupa skisła. O mój ty smutku!

Do tego śniło mi się, że zamordowałam podejrzanego typa dwoma paluszkami baterii AA. Jak na złość w pracy trzy razy przekładałam baterie z jednych światełek, do innych. Wróciłam do domu, a tam nawet w telewizji nawijali o bateriach. Bardziej monotematycznie być nie może. Na całe szczęście na obiad nie podano baterii, bo wtedy mogłabym mieć pewne podejrzenia, że wciąż śnię.

I ledwo skończyłam wymawiać, że "u nas ładna pogoda, nie pada" - zaczęło lać. Nawet zagrzmiało. Thor się pogniewał czy jak?

Na szczęście ani baterie, ani przemoczona kanapka, ani kwaśna zupa, ani nawet deszcz nie są w stanie zetrzeć uśmiechu z mojej twarzy, gdyż kupiłam sobie śliczniusie szorty w słoneczniki i czekam na lato, o!

czwartek, 27 marca 2014

Kwiatki, kucyki i róż

Obecnie sztuczne kwiaty są tak autentyczne, że np. róże mają bardzo ostre kolce. Bardzo (moje biedne paluszki). Przerzuciłam wczoraj z puda do pudła jakieś 600 sztuk, więc mogę się wypowiedzieć. Poza tym siedzę w interesie. Zaufajcie mi.

Ale nie ufajcie mi, gdy mówię, że zjeżdżalnia jest szybka, bo to wszystko zależy od maty, na której zamierza się śmignąć w dół. ( - Ok guys, I have to warn you as the slide has just been polished so it might be faster than usual. Hold on to the handles all the time! - i dzieciaki utknęły w połowie pasa. Well done.)

***

W ostatnią niedzielę wstaliśmy skoro świt, czyli w moim przypadku o 8 rano i pojechaliśmy na car boot. Niczego interesującego nie było, ale za to pooglądaliśmy faunę w małej zagrodzie. Urzekła nas ta para.


Koziołek był bardzo ciekawski i wystawiał głowę przez ogrodzenie, a kucyk to wiadomo - kucyk. Klasa sama w sobie.

Tak właściwie to po co hoduje się kucyki?

Gnębi mnie ta zagadka od paru dni i nie mogę znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Ani to zwierzę pociągowe, ani jeździć na nim za bardzo się nie da (nie ta kategoria wagowa), posesji nie obroni, mleka nie da - takie nie wiadomo co. I chyba właśnie dlatego zapragnęłam mieć kucyka. Nie teraz, rzecz jasna. Kiedyś. Będzie miał długą, gęstą grzywę i będzie tańczył moonwalk. Będę go wyprowadzać na spacer razem z gromadką psów a on będzie delikatnie chwytał mięsistymi wargami trawę, którą mu będę podawać w dłoni. I wcale nie szkodzi, że mam alergię na sierść konia, bo koń to nie kucyk.

Stado kucyków na wzgórzach w Shropshire.
Hm, dzięki temu nasz trawnik będzie zawsze idealnie przystrzyżony i regularnie nawożony. Przekonałam się. Od dziecka przecież uwielbiam kucyki. Podobno gdy mój wujek przywiózł mi z Niemiec prawdziwą zabawkę kucyka Pony mój pisk radości trwał długo i był nienaturalnie wysoki. Cóż, pewne rzeczy zostają w ludziach nawet wtedy, gdy już wyrosną z miłości do różowego koloru.
Patrzę na moje nowe, futerkowe kapcie... Niektóre rzeczy chyba nie mijają.

środa, 19 marca 2014

Zbyt ryzykowne, by myśleć za długo

Przede wszystkim chciałam zaznaczyć, że nie cierpię jakości papieru toaletowego w publicznych toaletach! Nie znoszę. W ciągu ostatnich kilkunastu dni korzystałam z ich dobrodziejstw wielokrotnie i za każdym razem myślałam o tym samym. "Nie cierpię tego papieru".

Teraz, gdy frustracja została wylana mogę przystąpić do radosnej części posta. 

Nie wspomniałam ostatnio o przemiłym dniu kobiet, który zaserwował mi mój mężczyzna. Kino, spacer, cornish pasty, kino po raz drugi, a wieczorem impreza. Z wizją roboczej niedzieli. Obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie pójdę do pracy na kacu, więc musiałam stopować, ale i tak było fajnie. W pracy także, mimo mycia garów przez 2,5 godziny.
Innego dnia wybraliśmy się na zakupy do Wielkiego Miasta. Misja: garnitur dla Angola. Status: pomyślnie zrealizowana. Przy okazji poszwędaliśmy się po Birmingham, lecz tylko troszeczkę, bo bolały mnie stopy (do licha ciężkiego, kto mi podrzucił pomysł z obcasami?!), a wieczorem ponownie rozsiedliśmy się w kinowych fotelach, wychylając uprzednio pintę cydra w naszym ulubionym pubie w Shrewsbury. Lecz była to dopiero rozgrzewka przed weekendem. W planach było polowanie na kiecki z Mizerią. Nie wiem, dlaczego założyłyśmy takie szczytne cele, skoro doskonale wiemy, jak wyglądają nasze wspólne polowania odzieżowo-obuwnicze (na przykład kultowego flapjackowego zielonego wełnianego swetra szukam po dziś dzień)... ale bardzo się cieszyłam na samą myśl spędzenia całeeeego dnia z Mizerią. Przemierzyłyśmy kilka centrów handlowych, zaglądając do wszystkich sklepów z ubraniami - poza M&S ze względu na wysoką średnią wiekową i Nike, bo oni chyba jeszcze sukienek nie produkują. Wróciłyśmy do domu z kilkoma płytami, szortami i słodyczami panjabi. Sukienek jak nie było tak nie ma. 
Ale za to miałam swój pierwszy raz! Jeździłam czerwonymi piętrowymi autobusami, które chyba każdemu kojarzą się z Anglią (a już na pewno z Londynem). Frajda niesamowita! Oczywiście nie obyło się bez obciachu na schodach, kiedy to próbowałam z gracją zejść na dolny poziom. Autobus zahamował i skręcił, więc narobiłam hałasu i prawie spadłam ze schodów, udając Michaela Flatley'a z marnym skutkiem. Jednak muszę nadmienić, że kultura jeżdżenia autobusem jest na bardzo wysokim poziomie. Nie zdziwiło mnie witanie się każdego pasażera z kierowcą oraz dziękowanie za otworzenie drzwi (przyzwyczaiłam się do tego), ale miłą niespodzianką było to, że po naciśnięciu przycisku "stop" autobus zatrzymywał się na najbliższym przystanku, a kierowca cierpliwie czekał, aż dany pasażer wytoczy się ze środka pojazdu. Żadnego pośpiechu, żadnych nerwów, inni czekają cierpliwie w kolejce... gdy o tym myślę tym bardziej nie umiem pojąć, jak to się stało, że stojąc z Mizerią w kolejce do wejścia uciekł nam autobus... 
Prawdopodobnie my tak po prostu mamy - przypominają mi się historie pożegnań na przystankach tramwajowych tudzież sprinty na ostatni autobus miejski do domu.
Wisienką na torcie weekendowym było wyjście do ... kina! (proszę udawać zaskoczenie) Angol zabrał mnie na absolutnie fenomenalny film, który zajął na mojej liście bardzo wysokie miejsce. "The Zero Theorem". Jeśli będziecie mieć okazję obejrzyjcie koniecznie. Mam dreszcze, gdy o tym myślę :)
Weekend ciągle trwał ku mej niewypowiedzianej radości. Korzystając z wolnej niedzieli i pięknej, słonecznej pogody Angol wyprowadził mnie na spacer, żebym się trochę wybiegała. Poszliśmy na wieżę, którą widzę od kilku lat i do tej pory nie było okazji jej zwiedzić. Flounders' Folly, gdyż tak się nazywa ten zabytek, zostało zbudowane właściwie nie wiadomo po co. Jest kilka teorii; jedna z nich głosi, że fundator, Benjamin Flounders, chciał zostawić po sobie ślad z okazji swoich 70-tych urodzin, dodatkowo dając biednym tubylcom okazję do zarobku. Inna, dość kuriozalna teoria mówi, iż wieża miała służyć obserwacji statków w Kanale Bristolskim oraz na rzece Mersey, mającej ujście w Liverpoolu. Cóż, widoczność w niedzielę była zdumiewająco dobra, ale nasz wzrok najdalej sięgał wzgórz w Walii oraz wzniesień hrabstwa Shropshire. Nieważne. Widoki i tak były zapierające dech w piersiach, zwłaszcza w połączeniu z porywistym wiatrem.
Mieszkam w przepięknej okolicy. Zachwycam się za każdym razem, gdy na to patrzę.


Teraz koniec dobrego, trzeba zakasać rękawy i trochę popracować, bo czuję się odrobinę rozpuszczona :)


PS. Gdy na koniec wypocin wymyślałam tytuł Angol przypadkowo wyłączył mi komputer. Stąd tytuł :P

wtorek, 11 marca 2014

10 marca

 - Ile chcesz kanapek do pracy?
 - Pół chleba!



Zrobiłam. W końcu z okazji Dnia Mężczyzn można. Wszystkiego najlepszego Panowie oraz smacznego, mój Mężczyzno!

środa, 5 marca 2014

Jeden z tych dni

Jakiś pechowy dzień. Ktoś rzucił klątwę czy jak?

Najpierw czekałam, długo czekałam i nie mogłam zrobić nic, bo gdybym zaczęła to pewnie musiałabym się szybko zbierać wychodzić. Zatem czekałam.
Gdy wreszcie dotarłam do pracy, zobaczyłam, że mój kubek jest poważnie uszczerbiony. Zmartwiło mnie to troszkę, bo moje kubki mają dla mnie bardzo duże znaczenie emocjonalne. W ramach zemsty zwanej przypadkiem wlałam wrzącą wodę do kubka szefowej. Kubek pękł zalewając cały blat kawą. A na opakowaniu wytłuszczone - nie zalewać wrzątkiem, bo to kawa rozpuszczalna! Masz ci los.
Później wijąc się wśród gałęzi, wózka i kwiecistych żyrandoli w firmowym busie, w poszukiwaniu serwetki (w kolorze ivory), zauważyłam z przerażeniem, że rozdeptałam biedronkę. Szlag! Pierwsza biedronka tej wiosny i od razu martwa! Zupełnie jak z borsukami... tyle że borsuków nie rozdeptuję.
Patrząc na rozgniecione moim trampkiem zwłoki pomyślałam: "to nie będzie dobry dzień".
Na szczęście obyło się bez tłuczenia kosztownych rzeczy. Spadło tylko na mnie lustro, delikatnie wgniatając mi okulary i spędziłam kwadranse przy bezpiecznikach, bo pralka nie podołała...

Pełna nadziei wróciłam do domu z myślą, że wszystko się odmieni, bo jest Pancake Day i można się obżerać bez wyrzutów sumienia. Obżarłam się. Byłam szczęśliwa. A później myjąc naczynia rozbiłam moją ulubioną szklankę. W efekcie ozdobiłam sobie dłoń gustownymi plasterkami (w kolorze ivory) a mój dzielny mężczyzna podjął się wyzwania i dokończył za mnie mycie garów...

Chyba nie będę się już dzisiaj niczego podejmować. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.

sobota, 1 marca 2014

O emigracji i kobiecej logice

Zaczęło się od tego, że rozmawiając przez telefon z mamą odczułam uporczywą suchość w gardle. Wcale nie z powodu wczorajszego polewania czystej (- poważnie, piłam czystą), podejrzewam, że to jakiś wirus, bo dręczy mnie już od tygodnia. Nie chciałam przerywać rozmowy, nie chciało mi się także ruszyć czterech liter, bo sofa wciąga, dlatego wpadłam na diaboliczny plan z wykorzystaniem Angolka. Próbowałam mu zainsynuować, że mnie suszy, ale nie załapał sugestii. Stwierdziłam więc, że trzeba zrobić to czytelniej. Nie, nie poprosić o herbatę, to byłoby zbyt prostackie. Wystukałam w grafice google frazę "poproszę herbatę" w nadziei, iż znajdę odpowiedni obrazek. Znalazłam oczywiście ładne rzeczy, w tym dwa obrazki ze słodkimi mopsami, które pokazałam Angolowi chichocząc. Pożądanego przekazu - zero.
Jednak moje oko przyciągnęła znajoma architektura. Zainteresowana kliknęłam w obrazek. Jakaś kawiarenka, typowa kamienna zabudowa, jak tutaj. Coraz bardziej zachęcona podążyłam do źródła. I znalazłam fantastyczny blog.

Jestem z tego faktu dumna, dlatego o tym piszę publicznie. Adres znajdziecie po prawej stronie, sami się wysilcie i zgadnijcie, o który mi chodzi.

Lektura kilku postów jeden po drugim wywołała uśmiech na moim licu i zmusiła mnie do refleksji. Bo jakby na to nie spojrzeć żyję na emigracji od kilkunastu miesięcy, choć Anglię odwiedzam od kilku lat i nie czułam wewnętrznej potrzeby pisania o tym, jak to jest. Nie czułam się emigrantką. Nie mam ochoty powielać schematów i uświadamiać maluczkich, że w Anglii je się frytki z octem winnym, że herbatę piję się z mlekiem, a ruch jest lewostronny. Lecz po takim czasie odcięcia się od Polski i wszystkich znajomych coś się zmieniło. Inaczej postrzegam niektóre tematy. Wiele się nauczyłam i momentami mam dziwne uczucie w środku, że mogłabym się podzielić zdobytą wiedzą. Zazwyczaj tłamsiłam to w zarodku. Być może niepotrzebnie? Wówczas znalazłoby się więcej wpisów o tym, jak to jest być Polakiem w Kraju Magnolii.

Może się znajdzie. W końcu ileż można ogólnikowo pisać o pracy czy kwiatuszkach? (można, dużo)

I jest mi cieplej na duszy, że ktoś mojej ojczyzny patrzy na ten kraj podobnie jak ja. Że nie narzeka na tych zacofanych, leniwych Brytoli, na ten paskudny chleb, nie udaje nikogo lepszego, gdy w istocie ściubie kasę i wysyła ją do Polski, a gdy już wybierze się do kraju - obowiązkowo w najnowszym markowym dresie i świeżutkimi gadżetami - odgrywa rolę bohatera narodowego. Cieszę się, że prawdopodobniej jest więcej takich ludzi, doceniających dar losu i próbujących oswoić Wielką Brytanię, tworząc w niej drugi dom. Czerpiących radość z chwili spędzonej na miękkiej trawie, z wiatrem mierzwiącym czuprynę wpatrujących się z przyjemnością w malownicze widoki.

Tych, dla których to przygoda, na której można wiele skorzystać.



PS. Masz rację, Mordko. Kobiety nie potrafią wyrażać swoich uczuć wprost. Ale spójrz, co dzięki temu można zyskać :)

czwartek, 27 lutego 2014

Tłusty bit

Po czym poznać Tłusty Czwartek w Anglii? Po tym, że o godzinie 9 rano w Tuffinie wyprzedane są wszystkie pączki.

Nanosiłam się w pracy ciężkich obiektów i pies sąsiadów chciał posmakować mojego buta. Ciężki, acz wesoły dzień, gdyż w perspektywie czekało mnie miłe zajęcie.Werble... Zrobiłam faworki! Tadaaam! Teraz czekają na upudrowanie i można zajadać :)


wtorek, 25 lutego 2014

Czuć w powietrzu wiosnę

O, jak słonecznie za oknem! Z trawy wyściubiają płatki pierwsze wiosenne kwiaty i nigdy bym nie przypuszczała, że będzie mnie to tak cieszyć. Na parapecie prężą się żonkile i coś czuję po kościach, że niedługo będzie ich całe mnóstwo na trawnikach.

Ostatnio zaliczam wpadki. Kilka dni temu próbowałam założyć opaskę do włosów na nos, sądząc, że to okulary. Wczoraj chciałam umyć włosy odżywką. Dziwnie się lepiła i zaniepokoił mnie brak piany. Pomyliłam slusha ze smoothie,wdepnęłam w psie gówno, zamiast "sheet" powiedziałam "shit" oraz pomyliłam się w liczeniu należności, bo kasa była zajęta. Och, ja wspaniała i inteligenta, gdzieś się zgubiłam - zostało ze mnie to, co widać.

Wszystko inne w jako takim porządku. Mam nadprogramowy dzień wolny, więc zrobiłam już trzy prania, doprowadziłam zlew do porządku i powstrzymuję się ze wszystkich sił, aby nie oglądać kolejnych odcinków "Twin Peaks". To jeden z tych seriali, które chcę obejrzeć, ale nie chcę go kończyć, bo wiem, że kontynuacji już nie będzie. W rezultacie oglądanie tego kultowego serialu zajęło mi już 7 miesięcy. Na szczęście z pomocą przychodzi Grzędowicz, gdyż postanowiła odświeżyć sobie od początku "Pana Lodowego Ogrodu", zanim przeczytam ostatnią część. I niech Grzędowiczowi będą za to dzięki. Dla mnie to jeden z niezaprzeczalnych faworytów polskiej fantastyki.
Narobiłam sobie ochoty na lekturę... dlatego oddam się tej rozkoszy. Bo mogę!
A żeby drogim czytelnikom nie było smutno, oto krokus na pocieszenie :)


środa, 19 lutego 2014

Muzyczne marzenia

Już zdążyłam wyzdrowieć trzy razy, jakby się ktokolwiek martwił. Wysiedziałam się w domu do tego stopnia, że powoli wariowałam, lecz na szczęście już wszystko wróciło do normy,  gdzie przez normę rozumiem delikatne odchyły akceptowalne przez ogół społeczeństwa.
Przy okazji minął weekend. Sobota z całym wachlarzem emocji - z niespodziankową wizytą u Mizerii, pałaszowaniem tarty cytrynowej i rozmowach o silnym odruchu ssania cielaczków, a potem muzyczną euforią podczas koncertu Dream Theater w Wolverhampton. Muszę się pochwalić że był to mój prezent urodzinowy od Angola. Możliwość zobaczenia jednego z moich ulubionych zespołów po raz trzeci wzbudzała we mnie skrajne emocje. Ogromnie się cieszyłam, będąc jednocześnie bardzo zestresowaną. Bałam się, że mój mit o wirtuozach może zostać obalony, ale na szczęście są pewne rzeczy na tym świecie, które jest trudno obalić. Jedną z nich jest harmonia i trudne do opisania piękno muzyki tego amerykańskiego zespołu. I nawet brak mojego ulubionego muzyka nie zmienił ani odrobinę mojej opinii na ich temat.
Na marginesie dodam tylko, że James LaBrie brzmi potwornie udając brytyjski akcent.

Dawno nie miałam tylu łez w oczach.
I tyle... wszystkiego.

Jak już zaczęłam o koncertach to pociągnę temat dalej, gdyż ostatnio często śnią mi się jakieś muzyczne wydarzenia. Acid Drinkers, Jelonek, Woodstock, wspomniane DT... bardzo chciałabym wysłać ręką całusa w stronę Mańka albo poobijać żebra na Kwasożłopach... Chociaż nie, żeber nie chcę obijać, wolę wylać siódme poty i polatać stylem crowd surfing.Do tego 2014 obfituje w tyle cudownych koncertów, a ja ubolewam nad tym, że nie mogę się rozdwoić. No ale cóż, jak to powtarza Angol, nie można mieć wszystkiego.
Podobno.

Ale wiecie co mnie cieszy? To, że gdy wracam do domu po pracy to jeszcze jest jasno. Idzie wiosna!

sobota, 8 lutego 2014

Za przeproszeniem, panie Jachowiczu

Siurek był chory
I leżał w łóżeczku.
I przyszedł Angolek.
- Jak się masz Siureczku?
- Źle bardzo - i rączkę
Wyciągnął do niego.
Angolek sprawdził czoło
Siurka rozgrzanego
I dziwy mu prawi:
- Zanadto się jadło
Co gorsza, nie owocki,
lecz czekoladę i ciasto;
Źle bardzo! Gorączka!
Źle bardzo, Siureczku!
Oj długo ty, długo
Poleżysz w łóżeczku
I nic jeść nie będziesz....
bo ci się nie chce wstać.


Taki weekend.
Śniło mi się, że byłam klatką na ptaki i ktoś cały czas mnie roztrzaskiwał o coś twardego. Gdzie te czasy, kiedy gorączka oznaczała bajkę w telewizji i pudełko plasteliny w prezencie od Królowej?

wtorek, 4 lutego 2014

Z nostalgią w tle

Gdzie się podziały tamte tanie loty... smętnie nucę pod nosem...
Bilety do ojczyzny zabukowane, odwrotu nie ma. Wybywam z Kraju Ściennej Magnolii w najbardziej pracowity weekend roku i nie zamierzam wrócić przed weekendem tydzień później. Czy to jasne?
To nie jest żadne moje widzimisię - to doniosła i patetyczna sprawa. Lecę by być świadkiem znamiennej chwili, w której to Dziwadło zmieni nazwisko i przy okazji stan cywilny. Oczywiście wszystko wyłącznie w celach kamuflażu - tak naprawdę to część naszego bardzo skrupulatnie obmyślanego planu, by zalegalizować nasz związek nie wystawiając się na niepotrzebne swady. Wszystko zostało bardzo starannie przygotowane, zatem nikt nawet nie będzie miał nawet najmniejszych podejrzeń. Jesteśmy takie genialne, muahahaha.

Ostatnie dni przyniosły obfite opady deszczu oraz głębokie refleksje. Rok temu byłam podekscytowana i jednocześnie przerażona - tylko kilka godzin dzieliło mnie od rozpoczęcia pierwszej pełnoetatowej pracy w Anglii. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Tak wiele, że gdy o tym myślę, nie mogę w to uwierzyć i zastanawiam się, co stało się z tamtą osobą, która z duszą na ramieniu wędrowała pod górkę, modląc się w duchu, byleby tylko zrozumieć i podołać obowiązkom. Poznałam wiele osób - tych dobrych, tych neutralnych oraz tych złych, nauczyłam się wielu rzeczy - pożytecznych i totalnie zbędnych, przekonałam się o swoich słabościach i mocnych stronach. Wiem jedno. Niczego nie żałuję. I jestem bardzo szczęśliwa z mojego obecnego miejsca we Wszechświecie, bo czuję, że właśnie tu powinnam teraz być. Mam to niewyobrażalne szczęście, że mogę codziennie budzić się we własnych czterech kątach przy Kimś Bardzo Bliskim, że mam pracę, w której się realizuję i ciągle uczę się nowych bardzo wartościowych rzeczy. Że mogę spełniać swoje małe ( i te trochę większe) zachcianki.
Pewnie, ciągle mam daleko do Królowej, do wszystkich Kołków i nie Kołków, do mojego kochanego piesiuńcia. Nie mogę wpaść do biblioteki na Słowackiego i nie mogę rozkoszować się na francuskim z wiśnią w Katowicach. W leniwy wieczór nie przyjdę bez zapowiedzi do Sąsiadki z własnym kubkiem w rękach by pogadać o niczym. Tęsknię. I tych wszystkich rzeczy bardzo mi brakuje, ale mam za to inne... mogę codziennie przytulić się do Angola, podkarmić sikorki i rudziki, podrapać za uchem Dextera i pogaworzyć z Mają. Mogę bez ustanku kontemplować uroki Anglii, która nawet o tej ponurej porze roku ma w sobie to coś, co wywołuje u mnie dreszcze.
Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że moja tęsknota dotyczy głównie przeszłości. To, co pamiętam i za czym tęsknię już nigdy nie powróci. Już nic nie będzie takie same, zbyt wiele spraw uległo zmianie. I dobrze, taka kolej rzeczy. Z drugiej strony wiem, że niektóre rzeczy pozostały niezmienne. Przecież doskonale wiem, że gdybym teraz wpadła do Sąsiadki z migdałami w cynamonie wszystko byłoby po staremu, tak jakbym wyjechała gdzieś na 2 tygodnie a teraz musiała nadrobić zaległości. Jeśli usiadłabym na krześle w kuchni w rodzinnym domu, po kilku chwilach Joker wpakowałby mi się na kolana, domagając się pieszczot. Gdybym weszła do piekarni na 3 Maja zapewne wydałabym 3 zł na dwa francuskie z wiśnią...
I takie myśli sprawiają, że cała reszta już nie jest taka przygnębiająca. ( a może to peary?)


Najistotniejsze, że za ponad 2 miesiące będę w Polsce świętować! Fanfary. Ciekawe, czy spadnie wówczas śnieg... właściwie nie miałaby nic przeciwko ^^

wtorek, 28 stycznia 2014

Udawana zima

Myślę sobie, że kolor "magnolia" powinien stać się narodowym kolorem Anglii. Pokażcie mi dom, w którym ściany nie są lub nie były pomalowane na ten kolor, wtedy zmienię zdanie. Jest to odcień uniwersalny, jasny - ale nie biały, łatwo dostępny, tani... Magnolia barwą angielskiego domu! Nawet w naszej chatce jest kilka przypadkowych maźnięć w tym kolorze. Dlaczego rozwodzę się nad farbą? Otóż aktualnie w magnolii mam legginsy, bluzę i kawałek włosa z grzywki. Nie do końca estetyczne, ale czego się nie robi, by zaimponować pracodawcy? (czyt. kolejny powód do wizyty w Primarku)

Niedawno szalałam w kuchni z ciastem przekładanym, popełniłam nawet drugie według własnego pomysłu. W efekcie na zawsze wykluczyłam z mojej diety ser mascarpone. Jelita zdecydowały nie trawić tego specyfiku, a z jelitami kłócić się nie mogę. Poczyniłam nawet próbę w robieniu pysznych zakalców, czyli brownies. Właściwie upiekłam blondies i wychodzę z założenia, że jednak brunetki są lepsze od blondynek.

Powoli dobiega końca styczeń. W moim idealnym świecie powinno być teraz biało i mroźnie za oknem. Tymczasem deszcz stuka o szyby, na drzewach pojawiają się pączki a pod drzewami przebiśniegi (o ironio!). By choć trochę poczuć smak zimy wybraliśmy się już dwa razy na lodowisko. Angol z powodzeniem uprawia stepowanie na lodzie oraz wykonuje technicznie skomplikowane piruety uwieńczone barwnymi sińcami. Ja ładnie śmigam. Tak powiedział Gege, a skoro on tak powiedział to zaiste tak jest. Amen.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Najsmutniejszy dzień roku?

Blue Monday. Najbardziej depresyjny dzień roku - nie dla mnie! Chociaż czuję smutek z powody zamknięcia DeGreys, kawiarni i cukierni, do której chodziliśmy by uczcić małe zwycięstwa albo tak po prostu pałaszowaliśmy przepyszne francuskie ze śmietaną, dżemem malinowym i migdałami.... 
Mimo to wszystko jest absolutnym przeciwieństwem depresji. Angol znowu mnie rozpieszcza, ptaki śpiewają coraz to głośniej, a o 17:00 nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Jest tyle powodów do radości - trzeba je tylko chcieć zobaczyć :)

Hicior na dziś:

wtorek, 14 stycznia 2014

Porzeczkowiec i co z niego wynikło

Nie wiem, czy to wina fioletowego (aha!) cosmopolitana, czy moje marne umiejętności w robieniu ciast przekładanych masami/kremami, ale zważył mi się ser i z pięknego (w zamyśle), drogiego ciasta zrobiło się.. nie wiadomo co, bo poszło do lodówki, zobaczymy jutro.
Ale pierwszy raz zrobiłam biszkopt i wyszedł, cóż, zajebiście.

Dość o kulinariach. W wyniku "dziwnych zdarzeń klimatycznych" próbowaliśmy dwa dni temu zapolować na zorzę polarną. Proszę się nie uśmiechać z pobłażaniem, była szansa, aby móc ją zobaczyć nawet na tak dalekim Południu. Moja ekscytacja sięgała zenitu. Niestety, nie udało się nam. Jeszcze nie teraz. Marzeń nie można spełniać w tak ekspresowym tempie, bo co zostałoby na potem?

Edit & Update:

Zapomniałam dokończyć posta, ale chwalcie blogspota samo się zapisało i mój trud ocalon. Zatem ciasto mimo zważonej masy serowej wylewającej się bokami zebrało bardzo wysokie noty, jestem z siebie bardzo dumna. Zorzy polarnej ciągle nie widziałam, ale pracuję nad tym. Reszta ok.
Chciałabym zakończyć jakimś błyskotliwym podsumowaniem, ale nic nie przychodzi mi do głowy, więc sobie daruję. Lepiej pozostawić niedosyt niż przesyt.

niedziela, 5 stycznia 2014

Cisowa niedziela

O, leniwa niedzielo! Zbawienie moje! Tak rzadko cię mam, a gdy już cię mam celebruję bez wstydu.
Wstałam sobie późno i siedząc na sofie, owinięta szlafrokiem pałaszowałam jogurt waniliowy (bez laktozy) na śniadanie. Oglądaliśmy z Angolem najnowszy odcinek "The Big Bang Theory" i cieszyłam się, że mam wolne. Było mi tak błogo! Tak spokojnie! Tak beztro...
Riiing, riiing!
Mój telefon. Dzwoni szefowa nr 2. A właściwie nr 3. O co chodzi? Dlaczego mnie chcą w niedzielny poranek? Czyżby...? Od razu czai się myśl "czy ja mam być właśnie w pracy?" 

Okazało się, że moje domysły były prawdziwe. Klasyczna wtopa. Na szczęście moi przełożeni tak mnie kochają, że wybaczyli moje przeoczenie (klnę się na ogórki, naprawdę nie wiedziałam, że jestem wpisana w grafik). Ponadto spekuluję, że moja seksowna chrypka również pomogła - brzmiałam, jakby mnie właśnie obudzono z pijackiego snu. 

Ain't no rest for the wicked.

Przy okazji niedzieli - zastanawiałam się ostatnio, dlaczego przy kościołach w Anglii zawsze rosną cisy. Przypadek? Tradycja? A może kaprys?

Poszperałam trochę i okazało się, że te powoli rosnące, trujące drzewa są elementem pogańskich wierzeń i druidzkich zwyczajów. Cis jako roślina wiecznie zielona miał kojarzyć się z nieśmiertelnością duszy. Później dopiero pogląd ten przejęło chrześcijaństwo.
Z innego źródła dowiedziałam się, że cisy sadzone były przy kościelnych trawnikach i cmentarzach, aby chronić je od wiatru. Z drugiej strony drewno cisowe jest elastyczne i twarde, więc służyło za idealny materiał do wyrobu łuków*. Chroniły więc kościoły w podwójnym tego słowa znaczeniu. Dodatkowo na ogrodzony teren kościoła wstępu nie miały zwierzęta hodowlane, nie mogły więc otruć się poprzez spożycie liści czy owoców cisu. Wszystkie te teorie są jedynie domysłami, ale rysuje się z nich pewien schemat. 
W typowym ogródku przykościelnym znaleźć można cis rosnący tuż nad bramą wejściową (wszystkie są niemal identyczne) oraz przy wejściu do kościoła, które zazwyczaj znajduje się z boku nawy.
To tyle z ciekawostek przy niedzieli :)

Miłego tygodnia, Misiaczki! 


* - edytowane, wdarł się błąd tłumacza, czyli mój :P

piątek, 3 stycznia 2014

Ahoj, szczury lądowe

Może to dziwnie zabrzmi, ale żyjąc sobie powolutku i spokojnie w tym ciekawym kraju zupełnie zapomniałam, że mieszkamy na wyspie i bądź co bądź, zewsząd jesteśmy otoczeni przez morze!
(jestem sama z siebie dumna za to zdanie)

Zawsze byłam raczej zwolennikiem gór. Na myśl o wakacjach nad morzem doświadczałam dziwnych wzdrygnięć - prawdopodobnie wynikało to z doświadczenia nudy. Oraz tego, że nad polskim morzem jest płasko, a ja lubię pofałdowania terenu.
Jednak z wiekiem przyszła mi większa ochota na spacery po plaży i zbieranie muszelek - pewnie dlatego, że dostałam kategoryczny zakaz pluskania się w morzach, jeśli temperatura wody nie przekracza 25 stopni. Takie życie i wszystko by pasowało. Dlatego też każdy wypad, który kończy się na wybrzeży wzbudza we mnie wiele emocji. Uwielbiam wpatrywać się w horyzont i widzieć niebo i morze. Wzbudza to we mnie uczucie szczęścia, spokoju i jednocześnie smutku i melancholii. Patrzę w ten bezkres i czuję się ... taka malutka.
To długie wprowadzenie ma na celu zasugerować czytelnikowi, iż wybraliśmy się ostatnio nad morze. Właściwie celem były dwa monumenty, które Angol wytropił w internecie: The Singing Ringing Tree i Angel of The North. Jednakże daliśmy się namówić Mizerii i Piotrowi na dobicie do wschodniego wybrzeża. Zwiedziliśmy więc odrobinę tego rejonu - nadmorskie wioski mają w sobie wiele uroku, a co najważniejsze, nie tracą pofałdowania terenu, co czyni je dla mnie podwójnie atrakcyjnymi. Do tego cudowne klify, o które wciąż rozbijają się fale i świeże powietrze wdzierające się do płuc tudzież mrożące uszy, kiedy się zapomniało czapki (brawo siureczku)...
Było pięknie!
Wybraliśmy się też na wschód słońca, którego nie było, lecz warto było wychodzić z ciepłego łóżka w hostelu, gdyż dzięki temu zobaczyliśmy fokę :) Uciekała przed nami i wyglądała na bardziej zdziwioną niż my.
Widzieliśmy też Wilka Morskiego. Stał sobie pewien typ tuż przy porcie w małej wiosce i wyglądał wypisz wymaluj jak szablonowy człowiek morza. Mało brakowało, a usiadłabym na ławce przy plaży, wyciągnęła notatnik i napisałabym opowieść w morskim klimacie. Tamto miejsce podziałało na mnie bardzo twórczo. Jeśli moje losy potoczyłyby się literackim torem i gdybym kiedykolwiek miała problem ze znalezieniem natchnienia, już wiem gdzie go szukać. Staithes.

W taki oto sposób spędziłam swój ostatni weekend 2013 roku. Z kochanymi osobami wokół i pięknymi widokami dookoła. Czego chcieć więcej?

Czapki i czegoś gorącego do picia ;)


Następnym razem kierunek Południe?


PS. W związki z tytułem pragnę pozdrowić Szczura ^^

czwartek, 2 stycznia 2014

Styczniu, nie bądź na mnie zły...

Mam głos jak rozrusznik traktora. Wcale nie seksownie. Nie potrafię nad nim zapanować (nad głosem, nie nad traktorem, choć nad traktorem pewnie też bym nie umiała) i próbując coś powiedzieć męczę się strasznie. Żeby ta chrypa wynikała z imprezy, tak jak na sylwestra w 2008 - rany, to tak dawno było?! Chociaż w sumie... wtedy też byłam chora.
No w każdym razie nie lubię sylwestrów, ale ten nie był zły. Przekonałam się, że dzieci są bardzo stresujące, ale i wyrabiają bicepsa. Wódka wchodziła źle, ale potem było już wszystko jedno. Ania uratowała imprezę przynosząc szampana po północy, lecz niestety nikt nie chciał go pić, gdyż okazało się, że jest gorący. Kac mnie oszczędził i nie nadszedł wcale. Idealnie :)

A ten rok powinniśmy przywitać w naszym stylu, czyli... idziemy do kina!

Piosenka miesiąca :)