poniedziałek, 31 grudnia 2012

Zakończenia

"Ja nie chcę, żeby to się kończyło" - jęknął Angol przy ostatniej ze scen "Hobbita". To samo ja mogę wyjęczeć teraz, gdy zbliża się ostatni dzień tego roku.
Może 2012 rok nie należał do najlepszych, zwłaszcza w swojej pierwszej połowie, ale później wszystko się pozmieniało. Przemeblowałam swoje życie i jak na razie sprawnie działa. Mogę sobie pozwalać na spełnianie małych marzeń, a to dobra droga do spełniania tych wielkich. Ale przede wszystkim mam dobrą szkołę życia, w której ciągle uczę się czegoś nowego. Pokonuję własne słabości (21 stóp!) i uczę się pracy zespołowej. Współpraca z Knurkiem jest satysfakcjonująca i momentami bawiąca do łez.
Dlatego ten rok będzie dla mnie rokiem zmian. Na lepsze. Rokiem kilku zamkniętych rozdziałów i kilku nowych, całkiem świeżych, czekających na rozwinięcie.

I rokiem Hobbita ^^ Wczorajszy drugi seans w IMAX zrobił na mnie ponownie wielkie wrażenie. Choć znałam fabułę i wiedziałam, jak się skończy, z nerwów zaciskałam dłonie na płaszczu. Lovusiam! Kili lowe!

W ostatnim tygodniu dwa razy przyśnił mi się koniec świata. Moja podświadomość w pełnej gotowości wyczekiwała końca, a tu się okazało, że przełożono. Zatem aby nie marnować energii podświadomość ma rehabilituje się w marach sennych, wstawiając mnie na próby survivalowe. Wiecie co Wam powiem? Jeśli tak to ma wszystko wyglądać to mi się nie chce. Nie warte zachodu.

Pewnie gdy jutro wrócę do domu - kto wie, może znów sobie zjadę z 21 stóp (:D:D:D) - będę zbyt zajęta, aby cokolwiek napisać, dlatego...



POMYŚLNOŚCI W NOWYM ROKU!

Niech się Wam wszystkim wiedzie :)

sobota, 29 grudnia 2012

21 stóp

Tyle wczoraj pokonałam. Czyli prawie 6,5 m wysokości.

Jestem z tego szalenie dumna!
The best 24-years-old ever.

czwartek, 27 grudnia 2012

Łakomczuchy

Rozmowy międzypomieszczeniowe.

S (spod prysznica): A wiesz, czym będę się za chwilę zajmować? Podpowiedź - popatrz w swoje prawo. Co widzisz?
A: Twoje kapcie, koperty, laptopa...
S: Na podłodze.
A: Ciasteczka.
S: A na ciasteczkach?
A: Żelki.
S: A na żelkach?
A: Ciasteczka.


Świąteczne zapasy i prezenty dają się we znaki, przysłaniając resztę świata. Yyy, podłogi.
(Tak w ogóle chodziło mi o książkę, ja tu czytam!)

Między wronami

Niefart. Angolek ma wolne, a ja pracuję. Że też właśnie teraz, akurat tak dużo. Nici z naszych szalonych planów (do których należą... zakupy - och, szaleństwo!). Śmiem przypuszczać, że ktoś tu zacznie napier***ać obiecywane smoki, podczas gdy drugi ktoś będzie oglądał smoki na zjeżdżalni.
No dobrze, przepraszam, to ostatnie było nieprofesjonalne. Biję się w pierś.

Dzisiaj rano dobrze mi się leżało, ale nagle w drzwi zastukał listonosz. Przyniósł paczkę. Z Polski! Wyskoczyłam z pieleszy jak popa żona ^^ Nareszcie nadeszło pomarańczowe mydło pod prysznic! (tu niby przypadkowy zjazd kamery na etykietę i widniejącą na niej nazwę Ziaja) Nasze ulubione. Muszę pilnować Angola, żeby przypadkiem go nie podjadał. Poza tym ręczniki, ręczniczki, ściereczki i inne rzeczy, które czynią panią domu szczęśliwą. Oraz mój kubek, jeden z nowszych, zakupiony w porywie miłości do czerwonych cętek i czarnego wnętrza. Cóż innego mogłoby mnie lepiej rozbudzić? :)

Zauważyłam w sobie coś cudownego i zarazem strasznego. Cudowne jest to, że mogę oglądać brytyjskie filmy i rozumiem! Rozumiem!!! Dla mnie to wyczyn jeszcze rok, dwa lata temu niemożliwy do osiągnięcia. Jednakże polskie przysłowie o wronach ma w sobie wiele prawdy. Zaczęłam nie tylko rozumieć krakanie, ale i sama zaczęłam krakać. Czasem przejawia się to w komicznych zlepkach językowych, w których splatam polski i angielski zupełnie nieświadomie. Czasem to bardzo irytujące i przykre, że ja, Filolożka Polka, Strażniczka Poprawności Językowej i Wróg Nagminnego "Przyszłem", cierpię na chwile umysłowego otępienia, kiedy to nie potrafię się wysłowić bez kilkukrotnego zastanowienia. Podziwiam ludzi, którzy mają dar nauki języków. Jestem w tym beznadziejna.
I istnieje nikła szansa na to, żebym nauczyła się wreszcie, że chips to nie crisps i odwrotnie :P

środa, 26 grudnia 2012

Poświętowane

Barszcz się skończył. Wielka szkoda, zwłaszcza, że idealnie wchodził na kaca...
Święta już prawie za nami. Wigilia po raz pierwszy była aż tak obfita w jedzenie i po raz pierwszy poczułam zabójczą moc kapusty z grochem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to taka potężna broń. Pod choinką znalazłam piękne prezenty i naoglądałam się świątecznych filmów :D Bardzo je lubię, bo mają w sobie nutkę magii. A co do wspomnianego kaca to cóż... musiałam dotrzymywać tempa gospodarzom i prawie mi się udało. Niestety następnego dnia bardzo cierpiałam :P
Zauważyłam też pewną zależność. Jeśli jestem sponiewierana to zawsze odwiedza nas Geguś. On to ma szczęście.

To były bardzo nietypowe święta. Choć bez śniegu i z dala od najbliższych, to jednak były spokojne i spędzone w miłej atmosferze. Nie obeszło się też bez kolęd - a ryba je, a ryba je a ryba mniam mniam mniam mniam mniam mniam mnia-am!
Teraz pozostało tylko kilka dni i znów będę musiała się przyzwyczajać na nowo do zapisywana daty. Dobrze, że tu na blogu robią to za mnie :)

Spędźcie te ostatnie godziny w iście świątecznym klimacie, robaczki!

niedziela, 23 grudnia 2012

Z kolędą w tle

Miała być wigilia w dwójkę, tylko my. Przy specjalnie na tę okazję przygotowanym blacie, na nowych talerzach i miseczkach, które dzisiaj zakupiliśmy w obawie przed brakiem zastawy, z dwunastoma potrawami do skosztowania.
Lecz nastąpiła nagła zmiana planów i jednak nie spędzimy wigilii w love shack, tylko u znajomych. Będzie liczniej, może będzie więcej dań do wypróbowania, finalnie coś się wychyli, tak na dobry sen.
Potem przejedziemy się do kościoła - aha, naprawdę! A następnie... się okaże :)

Tak czy inaczej jutro będzie mało czasu na wszystko, a co dopiero na napisanie życzeń... Dlatego dziś chcę wszystkim złożyć najszczersze życzenia: rodzinnych, pogodnych świąt, spędzonych w przyjemnej atmosferze. Nie zapomnijcie o tym, co najważniejsze i cieszcie się z najmniejszych rzeczy, bo to one kształtują ogół.
Smacznego karpia z małą ilością ości - schowajcie łuskę do portfela :)
Aha - nie oparzcie języka na barszczu!


... a pokój na lirze!

piątek, 21 grudnia 2012

Tuż przed końcem

Dzierżąc w dłoni lampkę wina imbirowego pomyślałam o tej ciekawej sprawie, jaką jest przepowiadany koniec świata. Cokolwiek miałby on oznaczać to pewnie coś się jutro zmieni. Może inaczej będziemy patrzeć na Majów. Przypominam sobie, że kilka(naście?) lat wcześniej podczas prognozowanego końca  świata maszerowałam z dzieciarnią na basem w upalny, lipcowy dzień. Wówczas bliska mi osoba powiedziała mi, że mnie kocha i że mówi mi to tak na wszelki wypadek. Później miała jeszcze okazję kilkakrotnie to powtórzyć i myślę, że po dziś dzień coś jej zostało z miłości do mnie.
Tak, to była ona :D Nauczycielka, wzór i przyjaciółka w jednym :)
Abstrahuję od tematu.
Jutro będzie kolejny koniec, a na Wyspie jakby nie było tematu. Anglicy zapewne twierdzą, że to ich nie dotyczy, a koniec świata nastąpi, gdy spadnie pół metra śniegu ;) ... A wówczas siurek będzie szalał ze szczęścia!


Teraz niestety nie mogę szaleć, tylko idę robić kanapki, bo Angol uniesiony problemem chrześcijańskich korzeni Europy jednocześnie przypomniał sobie, że nie przygotowałam mu wczoraj kanapek do pracy. Nagana. Chociaż wina była obustronna, śmiem twierdzić :> Jakiś sprzeciw?


Tak myślałam :)

wtorek, 18 grudnia 2012

Zjedz mnie

Mój najdroższy partner życiowy dał dziś popis podręcznikowego romantycznego wyznania. Dowiedziałam się, że nasz miesiąc miodowy już dawno za nami i nie jesteśmy najlepszą parą na świecie i nie robimy wszystkiego najlepiej.
Ja też bardzo go kocham! Nawet jeśli odpowiada mi w ten sam sposób na moje różnorodne pytania. "Czegokolwiek nie zrobisz będzie super/pyszne/wspaniałe". Aha, jasne, teraz będę się pilnować :P

Jutro idę na kolację. Służbową :D Haha wcale nie służbową, ale zawsze chciałam tak napisać. Mamy świąteczne party w pracy i z tej okazji wybieramy się do pubu. Wciąż stoję przed dylematem co ubrać, bo nie dość, że nie wiem, co będzie stosowne (tak żeby ni wyjść ani na lafiryndę ani na wieśniarę) to jeszcze mam pewne ograniczenia garderoby. Nie wspominając o butach :P Ale jakoś to będzie, coś się wymyśli, a nawet jeśli popełnię gafę to... to będę się uśmiechać. Podobno to mi akurat nieźle wychodzi.

Piekę czarodziejskie muffinki! Są zaklęte - kiedy już stoją na talerzyku to potrafią rzucać urok. Wydawać się można, że szepczą słodkim głosikiem "weź mnie, zjedz mnie!" i... najgorsze, że tak ciężko im się oprzeć! A te piernikowe z powidłami śliwkowymi są mmmmmmmmmm.... Muszę przystopować. Piekę zbyt dobre muffiny. Wstyd!

Tydzień do świąt :)

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Magia coca-coli i owłosionych stóp

Nie wiem jak zacząć. Chciałam wystosować jakiś specjalny wstęp, wprowadzić wszystkich w nastrój, ale napiszę po prostu, że widziałam "Hobbita".
Siedząc w kinie odbyłam dwie podróże naraz. Jedną do Śródziemia wraz z krasnoludami, magiem i niziołkiem. Oczywiste. Druga podróż była podróżą w czasie. Cofnęłam się o 10 lat. Wszystkie wspomnienia wróciły, nie tylko te ściśle związane z Tolkienem. Zrobiło mi się ciepło na sercu, oczy mnie trochę zaszczypały (pewnie wina okularów). Poczułam się szczęśliwa. I prawdopodobnie z tego względu tak bardzo oczarowało mnie to, co ujrzałam na srebrnym ekranie.
Pomijając oczywiste zalety produkcji.
Te trzy godziny były magiczne... i potem kolejne kilkadziesiąt godzin również ;) Razem z ngolem przystroiliśmy mieszkanie, ubraliśmy choinkę, zamówiliśmy karpia. Kolekcja świątecznych kartek się powiększa, a ja pod nosem cały czas nucę Macy Gray albo Sinatrę. Klimat świąt się udziela!
A czy widzieliście może w telewizji starą, dobrą reklamę coca-coli zapowiadającą zbliżające się święta? Bo ja nie, przez co czuję się oszukana! Ku mojej rozpaczy zrobili jakąś nową, zupełnie pozbawioną wdzięku, taką nijaką. Świecąca ciężarówka była sto razy lepsza, bez dwóch zdań. Każdy to powie. I tutaj pojawia się kolejny plus dla kina - przed seansem "Hobbita" puścili tę reklamę! Czy można chcieć więcej? :D

Można. Iść na film jeszcze raz!

***

Cmok dla Paskudnika, to on jest prawdziwym czarodziejem :)

czwartek, 13 grudnia 2012

Czekolada dobra na wszystko!

Ślinię się jakbym zobaczyła co najmniej beczkę małosolnych ogórków, a wszystko z powodu oglądania blogów kulinarnych. Moje oczy tak się najadły słodkościami, że mój brzuszek zawołał o pomstę do nieba. Albo raczej do kucharza.
Bardzo chciałabym, żeby ktoś mi zrobił kiedyś coś takiego (MNIAAAAM!!!), a takie pyszności ostatecznie mogę sobie przygotować sama ;) Jak mi się zachce.
W końcu to dobre dla zdrowia...
Bo nie wiem, czy wiecie, ale gorzka czekolada pomaga zwalczać chroniczny kaszel, powracający mimo  stosowania odpowiednich medykamentów. Kakao posiada jakiś tajemny składnik, który okazał się fenomenalnym lekiem na pokaszliwanie. Wystarczy jeść jedną tabliczkę dziennie i nie martwić się przybieraniem na wadze. Jakie to proste i czekoladowe, czyż nie?
Kiedy cierpiałam na drganie powiem Królowa też przynosiła mi kostkę czekolady. Po prostu samo zdrowie.

A że nie lubicie gorzkiej czekolady to już nie mój problem :P

niedziela, 9 grudnia 2012

Let it snow!

Ależ się dzisiaj podekscytowałam! Dawno nie byłam przepełniona aż po brzegi mojej siurkowatości nadzieją, jak w momencie, kiedy czyszcząc lodówkę w pracy Alice doniosła rozradowanym głosem, że pada śnieg! Szkoda, że ekscytacja opadła momentalnie, gdy wyjrzałam przez okno i ujrzałam powszedni widok - delikatną mżawkę. Przeoczyłam śnieg. Usilnie wierzę w to, że naprawdę padał. W końcu zima, grudzień, no wypadałoby.
Święta się zbliżają i wszyscy są w świątecznych nastrojach. Wszyscy również pytają, czy jestem na święta gotowa, a ja nie wiem, co odpowiedzieć. Nie mam bladego pojęcia, co mieści się w kategorii gotowości na święta Bożego Narodzenia. Sprzątanie? Hahahaha, hm, no. Jedzenie? Przyszło w paczce, reszta się zrobi. Prezenty? A był Angolek grzeczny w tym roku? Ozdoby świąteczne i choinka? 
I w tej kwestii mogę powiedzieć, że tak! Jestem gotowa! Mam piękną, malutką choinkę, zieloną, pachnącą, zrzucającą igiełki. Jestem taka szczęśliwa :) Nabyliśmy ją z Angolem w prawdziwie magicznym miejscu. Panowała tam atmosfera aż przesiąknięta świętami. Nawet była stajenka z prawdziwym osłem i wołem (choć co do wołu to pewni nie jesteśmy - tzn. był żywy :D ale nie wiem, czy był wołem). Gdyby nie fakt, że spieszyłam się do pracy, chętnie postałabym tak dłużej wśród choinek, owieczek, słomy, słuchając świątecznej muzyczki i degustując lokalne wino. Lecz niestety, praca to praca, a gdyby nie ja to nie wiem, co by się działo... Na pewno nikt nie robiłby tylu błędów na kasie :D 
Co do pracy - tam też świątecznie. Regularnie odwiedza nas jegomość w czerwonym płaszczu z długą, białą brodą. Zaczepia dzieci, macha do nich, mało tego - siada z nimi przy kominku i rozdaje prezenty szepcząc im na uszko jakieś sekrety. Jest to o tyle ciekawe, o ile się wie, iż po cywilu ów jegomość stroni od dzieciarni :) Mamy specjalne świąteczne babeczki, ozdoby, stroje i muzykę w tle, która prowokuje do potrząsania mikołajową czapeczką w rytm. Ale Nirvany nie puszczają.
Jak można się łatwo domyślić, jestem doskonale wprowadzona w świąteczny nastrój. 
Niech tylko jeszcze spadnie ten śnieg, wtedy będzie perfekcyjnie :)

czwartek, 6 grudnia 2012

Czy Twoja dziewczyna wie, że...

Minęło trochę czasu od mojego ostatniego wpisu. Dużo się w międzyczasie wydarzyło. Powinnam już dawno zabrać się za spisywanie relacji, bo jak słusznie stwierdził Angol: ta notka nie będzie wyglądała tak, jakbym chciała, żeby wyglądała. Trudno, będzie wyglądała tak, jak mi się ją napisze.

Zaczęło się od tego, że dwa tygodnie temu zabraliśmy po drodze do domu dwóch autostopowiczów. Przebyli daleką drogę z Nowej Huty aż do naszej wiochy! Mowa o Mizerii i Piotrusiu, którzy zrobili mi wielką niespodziankę umilając swym towarzystwem kilka dni w naszej chatce. Mogłam pokazać im okolicę w strugach deszczu, a także zjeżdżalnię, która wzbudziła u mnie szybsze bicie serca oraz moje teraźniejsze życie. Wieczorami kosztowaliśmy wszelakich trunków planując nasze wojaże, troszkę kucharzyliśmy i piekliśmy geologiczne muffinki. Piotrusiowi najwyraźniej spodobały się pluszowe cycki i sofa, bo rozstawał się z tym zestawem bardzo rzadko. Mizeria natomiast topiła w muszli klozetowej pastę do zębów. I tuliła się. Do mnie! Gdy myślę o tych odwiedzinach, automatycznie nucę "Nie, nie boję się" i zaczynam kołysać biodrami. To taka zaraźliwa piosenka! Niestety błogostan musiał się skończyć i żegnaliśmy naszych gości na lotnisku. Spoglądanie na schody, którymi się oddalali sprawiało mi ból. Dzięki Mizerii i Piotrowi czułam się, jakby weekend trwał od środy do niedzieli.
Nie zdążyłam jednak przejść do końca żałoby po ich wyjeździe, a pojawili się nowi goście! Na chwilkę tylko, ale jednak się pojawili. Przyjechał Gege i przypomniało mi się, jak go lubię i jak za nim mi się stęskniło. Brakuje go w naszej wiosze.
Po dwóch dniach niczego nie świadoma dziergałam sobie czapeczkę na drutach, kiedy to Angol spiskował za moimi plecami i przywiózł mi kolejnych gości. Tym razem za naszymi niebieskimi drzwiami znalazłam Sąsiadkę i Izajasza. Pech chciał, że Prorok miał pewne problemy po przyjeździe do UK i zabrali mi tożsamość. Należy jednak doszukiwać się plusów tej sytuacji - mógł razem z Sąsiadką zwiedzić Londyn i przekonać się że Murzynom można ufać ;) Gdy ostatecznie wszystko się poukładało i Izajasz otrzymał tymczasową tożsamość, mogliśmy świętować moje urodziny. Dostałam cudne prezenty, odśpiewano mi Happy Birthday i nawet zdmuchnęłam świeczkę, dwa razy, choć wcale nie było tortu! W zamian Angol przyrządził mi obiecaną lasagne, pograliśmy w Guitar Hero (jestem doskonałą gitarzystką, wiem to) i było bardzo sympatycznie. Był również czas na wycieczkę. Pojechaliśmy na wzgórza, bo na car boot nie wstaliśmy, potem do Shrewsbury, gdzie wypiliśmy włoską kawę i poszalałyśmy z Sąsiadką na zakupach w... sklepie papierniczym. Najbardziej owocnym dniem był jednak poniedziałek. Poszliśmy na spacer do osiołków - nawet do nas wyszły, wszystkie trzy - upiekłam muffiny dla Sąsiadki, a Izajasz ugotował nam risotto. Na deser wypiliśmy gorącą białą czekoladę i było mi taaak dobrze... Niestety następnego dnia o świcie Sąsiadka i Izajasz musieli się zabierać do domu. Szkoda, że musieli wracać, ale wakacje nie mogą trwać wiecznie.
Mam nadzieję, że jeszcze do nas wrócą. Chociażby po to, aby rozgromić nas w królikach na wii ;)

Teraz nagle zrobiło się więcej miejsca w naszej chatce. I jest jakoś zimniej, albo mi się wdaje?

Fajnie było tak na trochę przenieść się w inne realia.

Na szczęście zbliża się magiczny czas, Anglia zaczyna mnie urzekać na nowo i wspomnienia wracają. Wczoraj była druga rocznica od kiedy I'm in lesbian with Scott Pilgrim. Gwiazdy nam sprzyjają, paczki z Polski są w drodze tudzież dotarły... Jest wspaniale :) To oficjalne.


Idę po skarpetki, bo odmarzają mi stopy :P

poniedziałek, 19 listopada 2012

Babskie marudzenie

Jeśli istnieje coś takiego jak reinkarnacja albo coś w ten deseń, życzyłabym sobie powrócić na tę planetę jako facet - oczywiście jeśli sobie na to zasłużę. Wtedy ominie mnie cała masa tych potwornych, bolesnych i niesprawiedliwych rzeczy, które dotykają kobiety. Wtedy nie będę musiała golić nóg ani martwić się, że nie mam gdzie się wysikać, bo byle murek czy drzewko wystarczą. To oczywiście tylko kilka przykładów, których można mnożyć i mnożyć, ale mam dość matematyki na dzisiaj.
Nie jestem feministką, Boże broń! Tylko czasem nachodzą mnie dni, kiedy ubolewam nad różnicami anatomicznymi, mentalnymi i kulturowymi.

Skończył się sok z żurawiny. Co ja teraz pocznę?


Sama nie wiem, czy mam się cieszyć, czy martwić, ale Angol potrafi dogodzić starszym paniom. Nawet pośrednio. :P

sobota, 17 listopada 2012

Niespodziewany entuzjazm

Och, jak bardzo żałuję, że nie możecie teraz wyjść przed mój domek i spojrzeć w górę. Niebo wygląda przepięknie! Nawet najzdolniejszy poeta miałby problem z adekwatnym opisem gwiazd, planet i galaktyk, które można tu zaobserwować. Cudo! Kocham mój skrawek angielskiego nieba.

Ostatni piątek był naprawdę ciekawym doświadczeniem, w którym na próbę wystawiona została cierpliwość Angola. Wytrzymał zakupy ze mną. Zakupy odzieżowe, warto dodać. Dzięki jego wytrwałości oraz ocenie "które jest najbardziej mięciusie" mogę teraz wtulać się we własny szlafroczek (nie Angolowy). Nie muszę się także obawiać, że listonosz znów zobaczy zbyt wiele.
Wiadomość dnia: będzie więcej piłeczek w basenie! A nie, nie to... MAM SZAFKĘ! Szafkę na moje ubrania. Prawie wszystko pomieściłam, teraz tylko muszę się zastanowić, jak rozplanować resztę. Szczerze się przyznam, że w życiu nie pomyślałabym, że posiadanie własnej szafki może mnie tak ucieszyć. Nawet mi nie przeszkadza, że jest nie do kompletu. Patrząc prawdzie w oczy, ciężko byłoby wskazać na coś w naszym domku, co pasowałoby do kompletu... i w tym tkwi cały jego urok :)

A teraz... oddalę się niespiesznie w celu odświeżenia obierając azymut - łazienka, a następnie otulona w mięciusi szlafroczek i z kubkiem gorącej herbaty obejrzę "Watchman" do końca :)
Adieu!

środa, 14 listopada 2012

Podwójne poranki

Dzisiejszy dzień zaczął się dwa razy. Pierwszy raz o 2:30, gdy wstawałam na wpół przytomna oraz o 10:30, kiedy wstawałam po raz drugi, ale tym razem z własnej woli. W ciągu tych kilku godzin dzielących pierwsze rozpoczęcie od drugiego zdążyłam wraz z Angolem być w Birmingham na lotnisku. Tym razem nie byłam nadopiekuńcza, żadnego kubka nie rozbiłam (bo na wszelki wypadek żadnego nie zabrałam).
Lubię drogę z lotniska, szczególnie tą z Birmingham. Za każdym razem, gdy nią jadę, przypomina mi się pierwszy raz. Pierwszy lot, pierwsze chwile w obcym kraju i ten niepokój połączony z ekscytacją. Wiele się od tamtego czasu zmieniło. Pewnie zawsze będę wspominać tę drogę z sentymentem.

Nie powinnam się naśmiewać z mojego lubego, naprawdę nie powinnam, zwłaszcza, że dla mojej niepohamowanej chęci kupienia szlafroczka bierze wolne w pracy (czy to nie miłość?), ale... żeby nie wiedzieć, kim jest Arwena i posądzać ją o bycie mężczyzną? A Viggo mylić ze skoczkiem narciarskim? To się nie godzi, powiadam, nie godzi! Ten młody kawaler ma szczęście, że jestem wyrozumiała. :P

Szalik gotowy. Komuś coś udziergać? :)

Lovusiam http://www.youtube.com/watch?v=MejbOFk7H6c :D

poniedziałek, 12 listopada 2012

Po nitce

Jakie to dziwne uczucie, kiedy weekend ma się w poniedziałek. A ludzie nienawidzą tego dnia... Co za niesłuszne i krzywdzące podejście do sprawy.

Niewiele nowego się ostatnio wydarzyło i jednocześnie każdego dnia zdarzają się jakieś nowości. W zależności od doboru materiału, którym miałabym się podzielić, dochodzę do sprzecznych wniosków. Jednocześnie nie mogę się zdecydować, o czym mam napisać. O jednym i drugim? Ale czy jest sens w zaprzeczaniu samej sobie? Bo z jednej strony każdego dnia uczę się czegoś nowego, choćby jakiegoś słówka, zwrotu albo zachowania, odnajduję nowe możliwości i odkrywam wiele tajemnic. I z drugiej strony nic nowego się nie dzieje - ciągle żyję pod jednym dachem z moim wyrozumiałym i najzabawniejszym na świecie facetem, który chce mnie zaatakować mieczem dwuręcznym i bije mnie szpatułką, aby z chwilę ściskać i głaskać po czuprynie. Dzisiaj zapomnieliśmy nawet o co zaczęliśmy się sprzeczać. Na szczęście po krótkiej analizie, po nitce do kłębka doszliśmy "o co tak właściwie nam poszło" wspomniałam sobie, że Angol nie chce zrobić mi na urodziny lasagne!
Szczęśliwie wszystko się układa dobrze i wieńczy happy endem. Mam prawdziwe szczęście u boku. Co z tego, że to szczęście ma dar do bałaganienia, skoro gotuje tak pysznie. Nawet lasagne znowu wróciła do urodzinowego menu :)
Dlatego u mnie nic nowego, a zarazem same nowości.

Jestem mniej więcej w połowie nowego szalika na zimę. Zerkam z niepokojem na granatową wełnę, której ubywa znacznie szybciej aniżeli się tego spodziewałam. Mam nadzieję, że będę się nim mogła owinąć chociaż raz, bo co to z szalik, którym nie można się owijać?


PS. Tęsknię za piesiuńciem...

środa, 7 listopada 2012

Trzy historie

Nie obłowiłam się słodyczami. Za to miałam ogromną frajdę patrząc na bawiące się dzieci oraz zerkając na swoje odbicie w lustrze czy mój cień kładący się na ulicy. Halloween było udane. 

I było dawno temu, a w międzyczasie wydarzyła się masa innych rzeczy, o których chciałam napisać, ale ostatecznie zabrakło mi chęci. Na przykład nie przyznałam się do rozbicia kubka. Mojego ulubionego, bo pierwszego, z którego piłam tu poranną herbatę. Brakuje go w naszej szafce, a wszystko dlatego, że byłam nadopiekuńcza. 
Teraz następuje wyjaśnienie. Otóż pewnej niedzieli, która dopiero co się zaczęła, a my już byliśmy na nogach, zabrałam ów kubeczek w podróż. Jechaliśmy na lotnisko, a że miałam ogromną ochotę na kawę w dużej ilości, zabrałam kochany, brązowy kubeczek. Podczas podróży o nim zapomniałam. Byliśmy spóźnieni, gdyż pasażerka, którą odwoziliśmy na samolot, zwyczajnie sobie zaspała. Gdy dotarliśmy na miejsce, chcieliśmy zaoszczędzić czas, więc tyko wyrzuciliśmy pasażerkę i jej chłopaka tuż przed wejściem na lotnisko. Pech chciał, że odwróciłam głowę, aby sprawdzić, czy niczego nie zapomniała w samochodzie. Pech zadecydował, że zostawiła, a był na tyle złośliwy, że zostawiła to umyślnie. Ja o tym nie wiedziałam i będąc nadopiekuńczą, otworzyłam szybko drzwi, żeby zawołać oddalających się znajomych i zamachać im przed oczami zostawioną odzieżą. W tym momencie pękło mi serce. Roztrzaskało się na asfalcie. Bowiem kubeczek leżał spokojnie w schowku na drzwiach, a gdy je otworzyłam stracił stabilizację...
Gdy myślę o tych skorupach, które musiałam nieść w poszukiwaniu kosza na śmieci, czuję ogromny smutek. I żałuję, że nie kupiłam wcześniej termicznego kubka. A mogłam! Najwyżej by się potłukł! (Dalej go nie kupiłam.)

Działo się też booms day! W weekend przed 5 listopada wybraliśmy się z Angolem na wielkie ognisko i pokaz sztucznych ogni. Nie chciało się nam płacić za wstęp, więc zeszliśmy na miejsce nielegalnym przejściem. Właściwie, gdyby nie Angol to wróciłabym się i zapłaciła dużo za dużo, bo bałam się zejść ze stromego zbocza usłanego mokrymi liśćmi i błotem... Na szczęście miałam Angola, który mnie zmuszał i łapał, gdy zjeżdżałam. Teraz jestem mu wdzięczna, ale gdy kurczowo trzymałam się gałęzi ślizgając się na liściach, serdecznie go nienawidziłam. Ognisko zaiste było duże, cieplutkie i piękne, a fajerwerki akceptowalne, bo przynajmniej długie. I było kilka tych, które lubię. atmosfera była ciepła i poczułam nawet sympatię do Guy'a Fawkesa, bo gdyby nie on to prawdopodobnie nie świętowalibyśmy tego dnia.
Poza tym mam swoje powody, by lubić 5 listopada :)

Przytoczę jeszcze jedną historię, która miała miejsce całkiem niedawno, a mianowicie wczoraj. Aby trochę wszystko zdramatyzować, ujmę to w pewną opowieść.
Opowieść o trzech Polaczkach... i damie
Pewnego wieczoru trzech Polaczków i jedna dama wybrało się na zakupy. Zakupy te nie były zwyczajnymi zakupami, lecz takimi, które robi się raz na jakiś czas i najlepiej, jeśli kupującymi są znający się na rzeczy, w tym przypadku mężczyźni. Otóż chodziło o kupno samochodu. Sprawa nie byle jaka. Dlatego uczestniczyło w niej aż trzech Polaczków - jeden kierowca, drugi ekspert, trzeci kupiec. Dama była dla towarzystwa, to oczywiste. Gdy nasi bohaterowie dotarli pod wskazany adres i dokonali obserwacji wstępnych, ekspert i kupiec postanowili przetestować samochód na drodze. Okazało się, że okej, że ołrajt, YES. Formalności potrwały chwilkę i wreszcie można było odjechać dwoma samochodami do domu. Kupiec i ekspert wsiedli do nowego nabytku, natomiast kierowca i dama wrócili do swojego samochodu. Odpalono silniki. Jeden pojechał, ale niedaleko, gdyż drugi tylko zakrztusił się i padł. Okazało się, że zabrakło paliwa. Kierowca spodziewał się, że to może nastąpić, lecz nie wiedział, że tak szybko. Na szczęście (!) w nowym nabytku paliwa było wystarczająco dużo, aby powieźć roześmianą damę i kierowcę na stację benzynową. Dreszczyk emocji przy ponownym odpalaniu zdechlaka był nie do opisania, a zadowolenie kierowcy, gdy misja się powiodła było jeszcze większe, niż wcześniejsze rozbawienie damy. 
Cała sytuacja była tak komiczna, że tylko można zgadywać, o czym pomyślał poprzedni właściciel nowego nabytku oraz zdezorientowana kasjerka na stacji benzynowej, obsługująca trzy razy tego samego w przeciągu kwadransa. A bycie damą kończy się w momencie żarłocznego pochłonięcia burgera z Maca. No cóż... nawet damy bywają głodne.

:)

wtorek, 30 października 2012

Krótkie podsumowanie

Skoro przebywam na obcej ziemi nieustannie od 79 dni (policzyłam dokładnie) pokusiłam się o odrobinę refleksji. Oczywiście, moje wypady do Anglii zaczęły się dwa lata temu, ale wówczas zwracałam uwagę na inne rzeczy, niż obecnie. Teraz, gdy zaczęłam tutaj żyć niemal w pełnym wymiarze, Anglia stała się inna, mniej egzotyczna. Bliższa.
Dwa lata temu widząc po raz pierwszy na własne oczy angielskie realia czułam się jak w filmie albo jak w bajce. Zachwycałam się co drugim domem i wciąż nie mogłam wyjść z podziwu, że ktoś tak zmyślnie pomieścił wszystko na małym kawałeczku ziemi. Każda wycieczka do sklepu była ekscytującą wycieczką, nawet jeśli szliśmy po chleb i pomidory. Wszystko mnie zadziwiało, interesowało i zaskakiwało na każdym kroku. Nie wspominając o ruchu lewostronnym, który momentami przyprawiał mnie o ścisk żołądka. Pamiętam, że gdy wracałam do Polski w ubraniach i bagażu utrzymywał się specyficzny zapach, który ochrzciłam zapachem Anglii.
Dzisiaj już go nie czuję. Przyzwyczaiłam się do niego, tak samo jak do ruchu lewostronnego (choć przechodzenie przez ulicę wciąż jest problematyczne) czy do ceglanych domów wszędzie. Już nie każdy budynek wprowadza mnie w stan rozczulenia, teraz mam bardziej selektywne podejście. Ale wciąż mi się podobają. Bardzo! Wizyty w sklepie oswoiłam i łapię się na tym, że rozumiem co do mnie mówią inni ludzie! Dla mnie to duże osiągnięcie, bo jeszcze nie tak dawno moją reakcją na odzywki innych było gorączkowe szukanie wzrokiem Angola, aby mi przetłumaczył, co ode mnie chcą ci niezrozumiale bełkoczący tubylcy.
Podoba mi się w tym kraju kilka rzeczy. Przede wszystkim legendarna, ale niekłamana uprzejmość Anglików. Oni naprawdę co chwilę przepraszają, proszą, dziękują, uśmiechają się do siebie, nawet jeśli się nie znają. Ktoś mógłby zarzucić, że to sztuczne. Też miałam przez jakiś czas takie wrażenie. Ale w końcu doszłam do wniosku, że skoro Anglik nie posiada wielkich zmartwień, nie musi liczyć każdego funta, żeby mu starczyło do końca miesiąca, nie przejmuje się, nie przepracowuje i ceni swoją prywatność, to nie ma powodów, aby nie dzielić się swoim zadowoleniem i beztroską z innymi. Tutaj optymizm jest na porządku dziennym, chyba że chodzi o poprawę pogody. Są więc mili w relacjach międzyludzkich, co znacznie ułatwia koegzystencję. Poza tym jedno pozdrowienie lub miłe słowo od nieznajomego naprawdę potrafi rozświetlić nawet bardzo pochmurny dzień.
Cenię także multikulturowość społeczeństwa. W jednej małej wsi mogę porozmawiać z Anglikami, Walijczykami, Pakistańczykami, Czechami, Węgrami... A ile się można od każdego nauczyć! I nie mówię wcale o wulgarnych słowach, chociaż... to też :P
Lubię kolejki. Może to brzmi dziwacznie, ale naprawdę lubię tu kolejki, bo wyglądają tak, jak kolejka wyglądać powinna. Jeden za drugim, grzecznie, bez wpychania się i z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Nie ma nic gorszego niż napierający tłum (i staruszki popychające swoimi pomarszczonymi dłońmi akurat na wysokości pośladków, brrr). A tutaj kolejka jest do kasy, do autobusu, to pociągu, do wejścia na koncert do klubu, do baru szybkiej obsługi itd, itd, można wymieniać i zachwycać się nad pojedynczością i uporządkowaniem tej kolejki. Piękne, po prostu.
Lubię karmelowe wafelki Tunnock's, ale o tym już wspominałam ostatnio. Szkocja zapunktowała.
Lubię ciderki. Te tradycyjne, jak i te z dodatkami innych owoców. Bardzo je lubię, choć są kacogenne i szybko się nimi upijam. Ostatnio pół strong bow'a ululało mnie do snu...
Dużo rzeczy lubię, naprawdę. Chyba można je podsumować ogólnym stwierdzeniem, iż tutaj można łatwiej spełniać swoje marzenia.
 
A co mi się nie podoba...? Cóż, lepiej pisać o pozytywach niż o wadach. Jedno jest pewne, mogłoby być bliżej do moich znajomych i rodziny. Wtedy byłoby idealne ^^

Podobno po trzech miesiącach pobytu w jakimś obcym miejscu nadchodzi załamanie i wszystko, co do tej pory się podobało przestaje być atrakcyjne. Jeśli to prawda to kryzys przede mną. Chociaż w to akurat wątpię. Już mam tyle załamek za sobą, że teraz może być tylko lepiej :)

Jutro Halloween. Kostium przygotowany - do pracy potrzebny, ale w rzeczywistości mam wielką frajdę, że będę mogła się przebrać i paradować w stroju wiedźmy ^^ Wieczorem trick or treats - uhum, zapowiada się dzień pełen wrażeń.
Dam znać, czy obłowiłam się słodyczami :D

sobota, 27 października 2012

Czarownica

Kapelusz - jest. Sukienka - jest. Peruka - jest. Wiedźmowaty charakter - aktywacja od zaraz. Jestem gotowa na Halloween. Tym razem będę je obchodzić na serio, tzn cukierki albo psikus. Dobrze, że znam się z Maksiem, inaczej byłoby mi niezręcznie :) Gdybym miała co zrobić z dynią to może i wycięłabym jakiś halloweenowy lampion, ale nie umiem niczego upichcić. Poza tym z doświadczenia wiem, że dynie gniją a mi przykro, że muszę je wyrzucać.
Much już nie ma. Poszły w cholerę. Czasem pomagał im w tym klapek lub gąbka.

Moi zwiadowcy donieśli mi, że w ojczyźnie już gdzieniegdzie padał śnieg. Jak cudownie! Uwielbiam śnieg. Tymczasem ja podziwiam dalej jesienne barwy na drzewach i czekam aż spadną kasztany. Nie wiem, czy się doczekam. Kasztany są dla mnie ważne, bo słyszałam pogłoski, iż pająki nie lubią kasztanów... sasasa.

Tunnock's Caramel Wafers the best in the world!

środa, 24 października 2012

Wszystkie mufy mają swoje pufy

Ostatnio mam wiele oryginalnych pomyślunków, nie zawsze wartych odnotowania, choć w pierwszej chwili uważam, że są genialne. Na szczęście z powodu pospolitego lenistwa nie biegnę na łeb na szyję i nie dzielę się nimi ze społeczeństwem, lecz rozważnie czekam, aż minie mija euforia i entuzjazm spowodowany wtórnym przemyśleniem całej idei. Jednakże pewien pomysł wydaje mi się na tyle istotny, iż powinnam go upublicznić.
Bo tak się zastanawiałam... Gdyby jakaś rodzinka w jednym domu nagle zachorowała na biegunkę to wyrażenie "gra o tron" nabrałoby całkiem nowego znaczenia...

W moim sielskim, anielskim życiu (rechot) pojawiły się muchy. Dużo much. Dużo za dużo much. I to nie jest żadna przenośnia tylko najprawdziwsza prawda. Cóż, pozbyliśmy się pająków [sic!] to mamy muchy. Wczoraj ich ilość sięgnęła apogeum i byłam zdolna uwierzyć, że pod sufitem latają muchy zombie. Nie da się ich wytępić, bo litości, ile razy można zamachiwać się śmiercionośnym kapciem? Co najgorsze, skubane potrafią pływać, nawet domestos im nie zagraża! Nasza Zosia się objadła na tyle, że w pewnym momencie bałam się, iż zabraknie jej pułapek - toć to jeszcze mała dziewczynka. Nauczyła się sama polować i jestem z niej dumna. Gdyby Zosia była wyposażona w brzuszek to na pewno by ją rozbolał z przejedzenia, zatem dobrze, że nie ma brzuszka. A jeszcze niedawno karmiliśmy ją pęsetą i była taka maniunia. Och! (westchnienie)


(Przypomina mi się, że gdy Gosia była naszym gościem, zapytała wskazując na klapę od strychu "co tam trzymamy". Zażartowałam wtedy, że zwłoki. Tak się niefortunnie złożyło, że od czasu plagi much sama zaczęłam w to wierzyć :P)
***
... a te pufy mają swoje ciufy - czy na odwrót, nie pamiętam jak to leciało.

niedziela, 21 października 2012

Finanse i rachunkowość

Rozmowy o budżecie domowym są zawsze skomplikowane. Zwłaszcza gdy mowa o dużych wydatkach związanych z dentystą...

A: To ile musisz odłożyć?
S: No nie wiem... Tak z tysiaka.
A: Tysiąc funtów?
S: Złotych! (ciszej) Pfff... tysiąc funtów...
A: To nie jest tak dużo.
S: Tysiąc funtów?!?!
A: Złotych.

***

Czy otwarte usta pomagają w skupieniu? Bo że wystawiony język poprawia precyzję to wiadomo, ale z otwartą paszczą to nie przetestowałam, aczkolwiek zauważam pewną zależność. Co na to ankietowani?

sobota, 20 października 2012

Niecodzienny zapał

Jeżeli siur sprząta z własnej, nieprzymuszonej woli, może to być spowodowane kilkoma czynnikami:
a) jest chora,
b) znalazła puste słoiki, które można z pomysłem wykorzystać,
c) zobaczyła jeden odcinek "Perfekcyjnej pani domu" i przestraszyła się, że ktoś w białych rękawiczkach zechce macać najbardziej niedostępne miejsca w mieszkaniu,
d) trwa sesja egzaminacyjna.

Punkt d) jest już przestarzały, ale zawsze działał. Na chwilę obecną wszystkie inne podpunkty są prawdziwe. I poza tym... soczewica oraz różne rodzaje kasz wyglądają tak ładnie w tych słoiczkach ^^

piątek, 19 października 2012

Nie odbieraj telefonów od nieznajomego

W związku z ostatnimi zawieruchami i ciężkimi nocami oraz frustracją zalewaną kieliszeczkiem adwokatu, mogę oświadczyć, że to oficjalne. Połowa października to fatalny czas dla kobiet. Tyle w tej kwestii.
Na szczęście już jest lepiej.

Jeszcze się nie nauczyłam, że nie powinnam odbierać telefonów w okolicy południa, które wyświetlają połączenie międzynarodowe, bo to nie wróży niczego dobrego. Nigdy nie przepadałam za telemarketerami i wszelkie rozmowy na temat rozpoznania marek gum do żucia były dla mnie męczące. Teraz nie dość, że mam mówić o pralkach, w sprawie których mam dość ubogie słownictwo nawet po polsku, to jeszcze muszę wytężać siły, by zrozumieć rozmówcę z Pakistanu lub z Indii, czy z jeszcze innego "sąsiedztwa". To nie rasizm. Oni są bardzo uprzejmi, cierpliwi i wyrozumiali. To o mnie chodzi. Czuję się jak ostatnia kretynka, której każde pytanie rozkładać trzeba na czynniki pierwsze.
Taka cwana niby, teścik napisany w try miga z fenomenalnym wynikiem, a w głupiej rozmowie telefonicznej taka klęska...

Czy wspominałam już, że kocham moje swetry? Kocham je miłością prawdziwą!

Teraz coś z życia wzięte. Postanowiłam raz się wykazać (średnio kilka razy do roku mogę) i zrobić obiad dla Angola. Kucharzyłam przez 2 godziny, stałam przy kuchence i doglądałam wszystkiego, co jest dla mnie pewnym wysiłkiem, gdy weźmiemy pod uwagę wysokość sprzętów kuchennych dopasowanych do postury głównego kucharza. W każdym razie cel został osiągnięty, mężczyzna nakarmiony. Nie uniknęłam drobnych sugestii w sprawie przypraw i ulepszeń mojego dania, ale byłam na to przygotowana. To kulinarny maniak, takiemu nie dogodzi nikt, chyba że mamusia.

Zauważam postępy. Potrafię z zimną krwią wessać do odkurzacza wielgachne pająki. Czuję dumę i niewysłowiona sympatię do Henry'ego.

Nie wiem, co się dzieje, ale chyba za dużo śpię. Potrafię przespać wieczór, po czym iść spać. Czyżbym próbowała wzorem Królowej "oglądać filmy"? Szkoda, że za spanie nie płacą, byłabym w tym naprawdę dobra...

poniedziałek, 15 października 2012

Poniedziałkowe przemyślenia

Pogoda w krainie cheddara i fish&chips jest zwariowana. Rano przymrozek, później deszcz, potem słońce, a nieco później mżawka i słońce naraz. I jak tu się dziwić, że Brytyjczycy uwielbiają rozmawiać o pogodzie? Ale dzielny siur nawet w taką pogodę pedałuje pod górkę, która po odpowiednim dobraniu przerzutek nie wydaje się być tak wyniszczająca dla organizmu. Ho, ho, jeszcze kilka tygodni i wyeliminuję zadyszkę?
Haha, ale ze mnie dowcipniś. Zadyszka przecież nieunikniona.

W mojej nowej pracy czuję się jak mama Dextera. Tego z laboratorium  Nie, inaczej, tego rysunkowego - właśnie się zorientowałam, że jeden i drugi Dexter, o którym pomyślałam, są z laboratorium. Ujmując wszystko jasno, czuję się jak mama rysunkowego Dextera. Wszystko przez te żółte, gumowe rękawiczki.
Btw nowy sezon Dextera, nowy sezon SoA i nowy sezon HIMYM zapewniają doskonałą rozrywkę na początek tygodnia, czyż nie?

Jeśli jutro znowu będę mieć tak niedorzeczne sny jak dziś, zrzucę winę na uderzenie się w głowę. Dziś znowu zaryłam czupryną we framugę drzwi. Przez chwilę wydawało mi się, iż rozłupało mi czaszkę na pół, jak słowo daję! Czy ci tubylcy muszą być tacy niscy? Niech to licho.

***
[Czasami jest mi z tym bardzo źle, ale inaczej nie potrafię. Przepraszam.]


PS. Cheddar w małych ilościach jest ok.

niedziela, 14 października 2012

Stratoszał

Wielkie brawa dla Felixa! Trzymałam za niego kciuki, przy okazji ściskając rękę Angola i denerwując się nieziemsko (ha, dobre). Podziwiam go za jego odwagę.
U mnie nie było żadnych strato skoków w ostatnich kilku dniach. Minął raczej spokojny weekend, łączący poszukiwanie skupu złomu i odwiedziny polskiego sklepu. Nie myślałam, że będzie to dla mnie takie przyjemne. Odwiedziny polskiego sklepu oczywiście, nie szukanie skupu złomu, bo to drugie szło nam raczej opornie... Wszystkie te polskie produkty, niektóre prawie zapomniane, polskie ekspedientki, polskie radio w tle i tylko do tych dziwnych cen można się przyczepić. Reszta jak w osiedlowym markecie. Warto było.
Poza tym podjęłam podczas tego weekendu kilka ważnych decyzji. Mało tego, mam zamiar wprowadzić je w życie tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Zrobię coś dobrego dla siebie i dla innych, co wzbudza u mnie niepowstrzymywaną radość, a u Angola podejrzliwość, że czegoś się najadłam/nawąchałam. Tyle planów, tyle wspaniałych planów, życie znowu nabiera rumieńców! Uwielbiam to uczucie :)

Dobrze. A teraz skopię komuś tyłek na kurniku, bo mam na to dziką ochotę!

czwartek, 11 października 2012

Plany zastępcze

Cały tydzień żyłam nadzieją, ale chyba sobie odpuszczę. Jest czwartkowy wieczór i pewnie nic z tego, co skrzętnie sobie zaplanowałam, nie przejdzie. Pora wcielić w życie plan B i byłoby miło, gdyby ten wypalił. Ale przez chwilkę fajnie było pomarzyć. Cóż, może kiedyś, może gdzie indziej. I następnym razem nie będę skrzętnie planować, tak na wszelki wypadek.
Ostatnimi dniami poznawałam zakątki sąsiedztwa, których dotychczas nie widziałam oraz przekonałam się, jak milutko jedzie się na rowerze podczas deszczu. Najlepiej jest zjeżdżać z górki. Jupijej!
A czy ja w ogóle opowiadałam o tym, jak to ciekawie minął nam ostatni weekend? Konkretniej chodzi mi o sobotę. Chyba nie. To opowiem! W sobotę rano miał nas odwiedzić elektryk, żeby sprawdzić instalację. Wpadł z poślizgiem, pooglądał, pokiwał głową, wykazał co mamy "against the law" i założył nam nowy alarm przeciwpożarowy, który jest tak czuły, że nie możemy nawet przypalić jedzenia w piekarniku bo zaczyna wyć. Przetestowane. Po odwiedzinach elektryka i próbach załatwienia spraw u mechanika mogliśmy zająć się przyjemniejszą częścią dnia czyli... zakupami! ^^ Huahuahua. A wieczorem wybraliśmy się na urodzinowe party do Karola. Jak przystało na jubilata, gdy się pojawiliśmy to był on już ładnie zrobiony. Jak się okazało na następny dzień, nawet nie wiedział, że przyszliśmy. Ale to nie szkodzi! Posiedzieliśmy, pograliśmy na wii, pogadaliśmy, powznosiliśmy toasty w dwóch językach za zgonującego Karola. Gege był taki pijany, że prawił mi komplementy i zapomniał ze mnie szydzić. Całe szczęście nadrobił dnia następnego, bo już zaczynałam się o niego martwić. Siedziało się całkiem przyjemnie, ale w domu na mnie czekała druga impreza! Nieco inna, bo przez skype, ale to też się liczy. Moi drodzy, Mizeria została magistrem, więc było co świętować. I z tego co zaobserwowałam świętowano godnie :D
Tak wyglądała sobota. Niedziela była spokojniejsza i bardzo kontrastowa, ale nie chce mi się o tym pisać, więc nie będę.

Wszem i wobec oznajmiam, że znalazłam jedną pozytywną rzecz w "Borderlands 2". Może dzięki niej wybaczę twórcom tej gry kradzież duszy mojego chłopaka na kilka tygodni :)

A tak na koniec napiszę, że... nie jestem przekonana, czy będziemy obecni na przyszłym plebiscycie losera roku, ale Angol miałby predyspozycje drugi raz z rzędu zgarnąć ten tytuł :P

poniedziałek, 8 października 2012

Please prove you're not a robot

Zawsze mnie rozśmieszają kody captcha, które mają na celu sprawdzenie, czy przypadkiem nie jestem robotem. Bo niby czego robot miałby szukać na blogach? Albo po co robot miałby kupować bilety lotnicze, skoro jest robotem i jak się postara to mógłby polecieć gdzieś o własnych siłach? Im dłużej o tym myślę, tym mroczniejsze myśli mnie nachodzą, aż wreszcie zadaję sobie to ważkie pytanie, na które powinien opowiedzieć każdy z nas. Co jeśli ja jestem robotem, ale o tym nie wiem? Może żyjemy w matriksie? Co jeśli jakieś tęgie umysły patrzą na nas zza szyby, wiedzą o nas wszystko i mają zdolność sterowania naszym życiem? Co jeśli mamy wszczepiony chip gdzieś w karku? Nie dotykajcie się tam, i tak nic nie wyczujecie, naprawdę sądzicie, że ktoś, kto nas zmajstrował nie przewidział, że w pewnym momencie możemy mieć wątpliwości i przesunąć z niedowierzaniem dłonią po karku, by przekonać się, że chwilowe zwątpienie jest tylko chwilowym zwątpieniem i niczym więcej...?
Zapędziłam się troszkę, ale dzięki temu przypomniało mi się, że dostałam maila ze spamem, który mnie bardzo ucieszył. Wszystko z powodu adresata, gdzie widniało "Majster". I przez moment naprawdę pomyślałam, że to Majster :D Tylko że jest taki problem - Majster nie pisze do mnie mailów. Ale co tam! Dla tej przyjemnej chwili warto było się nabrać ^^
Ale wracając z ogródka spowodowanego, o ironio, spamem, skąd mam mieć stuprocentową pewność, że nie jestem robotem, który potrafi odczytać kod captcha i który przy okazji bardzo się przy nim denerwuje, bo to męczące i trzeba pomyśleć?

Pozdrawiam Rudą i Bu :P

wtorek, 2 października 2012

Okna na fantazję

Zacznę z przejęciem.
Jedna wiadomość a może zdruzgotać dotychczasowy światopogląd. Jedno, przypadkowe pytanie, zadane w niewłaściwym momencie i wszystko się zmienia, świat staje się jeszcze dzikszy niż był przed chwilą, a ja uzmysławiam sobie jak mało wiem. Pomyśleć, że to wszystko z winy tuńczyka...
Naprawdę nie miałam pojęcia, że one są TAKIE WIELKIE!

Przyszła jesień, przyszły długie wieczory i zawitały w naszej sielskiej krainie. Dzięki nowym sąsiadom przypomniało mi się, że jako małe dziecko uwielbiałam podczas podróży podglądać życie ludzi mieszkających w mijanych miejscowościach. Przez kilka sekund wyobrażałam sobie, że żyję wśród nich. Zastanawiałam się, jak wygląda ich świat schowany za zasłonami i firankami, snułam marzenia o tym, jakby wyglądało moje życie, gdybym mieszała w tym mieście, co bym robiła, gdzie chodziła na spacery, z kim bym się przyjaźniła, co jadła i z jakiego kubka piłabym herbatę. Ale po każdej z takich wypraw w krainę wyobraźni wracałam do rzeczywistości stwierdzając, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
I patrząc na rozświetlone okna naszych sąsiadów wszystko mi się przypomniało. Uśmiechnęłam się sama do siebie.
Mieszkając w tym kraju mam wolną rękę w zaglądaniu do cudzych mieszkań, tutejsi nie mają w oknach firanek i gdy zapadnie zmrok z łatwością można obejrzeć zdjęcia poustawiane na półeczkach i poduszki na sofach, ale... tutaj się tego po prostu nie robi. To nieładnie wściubiać nos w nie swoje sprawy, zatem moje "wycieczki" są ograniczone (zgadza się, ciągle z nich nie wyrosłam) i staram się nie zerkać w swoje życie. Chociaż czasem nie mogę się opanować stary zwyczaj bujania w obłokach wraca.
To wszystko wina tych urokliwych domków i zakamarków.
Po co takie mają, skoro tylko wodzą na pokuszenie...


Tak na zakończenie - niby wieś, niby spokojnie, niby cicho, a od czasu do czasu budzi mnie hałaśliwe tornado. Takie Tornado.

poniedziałek, 1 października 2012

Antidotum

Lekarstwo na wszystko. Czosnek. Może i ma nieprzyjemny zapach, zwłaszcza, gdy wydostaje się z płuc drugiej osoby, ale można mu to wybaczyć. Za to, co dobrowolnie czyni dla ludzkiego świata. Poza tym chyba nikt nie pogardzi sosem czosnkowym w dobrym kebabie albo bazą czosnkowa w pizzy. Nie mam racji? Ale najważniejsze to pomoc czosnku w walce z mszycami i pleśnią. Zosia i reszta ekipy jest wdzięczna. Przyznaję czosnkowi order za bohaterstwo.

Zaczął się październik, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy minął wrzesień. Czy to nie dziwne?

Poza tym siurkowe życie ograniczyło się do kilku elementów i póki co kurczowo się ich trzymam. Użycie słowa "kurczowo" jest przypadkowe, gdyż nie ma tu żadnego związku z kurami. Już nie.

A co słychać w siurkowej główce? Sny o tym, że jakaś zdesperowana stara panna chciała mi wcisnąć obrączkę na rękę oraz o zamienianiu żywych kobiet na manekiny wcale nie muszą świadczyć o umysłowych problemach. Przynajmniej ja tak sądzę i będę się tego trzymać, tak samo kurczowo jak tego powyżej. I znów bez związku z kurami.

Idą święta... Ozdoby świąteczne, fartuszek z reniferami i Nirvana w radiu :P

Drobna uwaga na koniec: iluzjonista w musztardówkach jest przerażająco angielski.

wtorek, 25 września 2012

Rymy krejwenowskie


***
Pleśni przebrzydła, puchu białawy,
Zrodzona w gościnnej wilgoci i mroku,
Rozpleniasz swoje grzybicze dywany,
Wdepnąć w nie można na każdym kroku.

Potęga twoja tak niepojęta,
Trudno uciec unikając skazy.
Walka z tobą nierówna, przeklęta,
Przyprawiona szczyptą odrazy.

Opuść domu progi, idź w niepamięć!
Opuść kąty, donice i fugi!
Uwolnij ofiary z grzybiczych objęć,
Gdyż zabawiłaś tu czas zbyt długi.

Nie tutaj twe miejsce, zmykaj, przepadnij
I o powrocie szybkim zapomnij.

poniedziałek, 24 września 2012

Wiem i nie wiem

O Boże Boże Boże Bożenko, słuchanie Braci Figo Fagot źle wpływa na moje marzenia senne... Śniło mi się, że cyganie okradali nam mieszkanie w nocy, gdy ja smacznie spałam. A wiadomo, że nikt tak nie kradnie jak cygan z cygańskiego taboru.

Mam dziś do napisania dwie rzeczy: coś, co wiem i coś, czego nie wiem. Zaczynam.

Wiem, że to dużo za wcześnie na takie deklaracje, powinnam się wstrzymać jeszcze troszkę, ale wyznam to. Moja szefowa to fajna babka. Przekonałam się o do tego wczoraj, gdy z entuzjazmem pokazała nam swoje nowe skarpetki. W dodatku były to takie same skarpetki, jakie ja kupiłam dla siebie.  W czarno-białe paski z głową pandy. Jak ja mam jej nie lubić? No? Ok, jest kilka sposobów, lecz stanowczo wolę wersję, że jest między nami obopólna sympatia (a jak jeszcze dostanę wypłatę to w ogóle będzie super...)
Nie wiem z jakiego powodu, ale przypomniał mi się zakup Gohy podczas jednego z naszych wypadów. Tusz do rzęs z wibratorem. Autentyk. Dzięki temu nie trzeba było podczas malowania wykonywać zygzakowatego ruchu, pomocnego w pokryciu całego włosia. Wystarczyło nacisnąć guziczek i wibrator robił to sam. Sprytnie, hm? :>

Skończyłam.

piątek, 21 września 2012

Xbox vs siur 1:1

 -  Czegokolwiek nie kupisz będzie super - odpowiedział Angol na moje pytanie, czy będzie jeszcze pił ze szklanki, bo chcę ją umyć. Dopiero gdy to wypowiedział, zorientował się, że mówi kompletnie nie na temat. Trzeba mu to wybaczyć. W końcu premiera ulubionej gry nie zdarza się zbyt często.
Tyle tytułem wstępu. Mam wolny weekend i chłopa w domu ni ma (a przynajmniej nie duchem). Chce mnie ktoś gdzieś zaprosić, gdzieś coś ten, co? A może? A może jednak?

Zanim jednak mój luby oddał się w ręce "Borderlands 2" zdążyłam się na niego zezłościć, odzłościć, pojechać z nim do walijskiego miasteczka w sprawach urzędowych - uuu jak to formalnie brzmi - oraz czysto hedonistycznych oraz spędzić upojne 3,5 (słownie trzy i pół) godziny na graniu w Monopoly. Nie wiem, czy to wierność oryginalnym markom (tja), kwestia przyzwyczajenia czy taki kaprys, ale w Monopoly gra mi się lepiej niż w Eurobiznes. Podczas gry w Eurobiznes jest zawsze za dużo wódki i zawsze zasypiam w trakcie, a gdy się obudzę - wszystkie moje interesy wyprzedane. Klęska. W Monopoly też zbankrutowałam, ale przynajmniej nie zasnęłam, mało tego, nawet przez moment wyraźnie wysunęłam się na prowadzenie. Lecz niestety, za dużo szaleństw, za dużo odsiadek w więzieniu, za mało szczęścia...

Możecie pogratulować mi pomyślunku, bo przedwczoraj zaczęłam uczyć się angielskiego i czytać brytyjskich zwyczajach. Rychło wczas, ale lepiej późno niż wcale, że tak zaciągnę polskością. Dowiedziałam się kilku pożytecznych detali, w stylu o czym rozmawiać a o czym nie, co w ich kuchni jest jadalne, czego lepiej nie wkładać do ust oraz czy wypada ściągać buty w gościach. Niby takie nic. Ale kto wie, kiedy się przyda. Przy okazji odkryłam, że mam wspólne pasje: miłość do kubków i entuzjazm z otrzymywanych kartek. Z byle jakiej okazji. Na początek dobre i to :)

poniedziałek, 17 września 2012

Ewolucja ogrodnicza

Mam pachnący parapet! Samej trudno mi w to uwierzyć, ale posiadam mały domowy ogródek ziołowy. Ja, potrafiąca ususzyć kaktusa, ja, nie zauważająca zdychającego i błagającego o wodę fiołka na kuchennym blacie, ja - mam teraz własne roślinki do pielęgnacji. Czy to nie jest... wspaniałe? Przepoczwarzam się :)

Chociaż może poczekajmy kilka tygodni, bo jak się okaże, że mój zapał rolnika był słomiany i ogródek zakończy się fiaskiem to o poczwarkach można tylko pomarzyć.

Wiecie jak wygląda absolutne szczęście? To wtedy, kiedy po długim czasie burczenia w brzuchu, wspomaganego bodźcami wzrokowymi w postaci nieosiągalnego, acz kuszącego zapachem jedzenia, dane jest wreszcie poczuć na podniebieniu posiłek. Zwłaszcza, gdy jest nim ciastko z dżemem malinowym, bitą śmietaną i prażonymi migdałami... Mmm... (chwila na przełknięcie ślinki). Wówczas ubrudzone policzki i nos przyprószony cukrem pudrem nie są w stanie zniszczyć magicznej chwili delektowania się tym kalorycznym cudem. Poprosiłam Angola, żeby mnie zabierał do tej cukierni raz na kwartał. Nie częściej, bo to niebezpieczne. Ostatnie, czego bym sobie życzyła to spowszednienie takich pyszności i rozmiar XXL.
Francuskie z wiśnią może poczuć na karku oddech konkurencji. Chociaż wciąż utrzymuje się na podium nikt nie wie, czego dane mi będzie skosztować za kwartał.


PS. Wiadomość dla Angola - WYGRAŁAM!!!

poniedziałek, 10 września 2012

Ogórek to nie grzyb, jagoda nie borówka

Czas płynie jak wartki strumień moczu po kilku godzinach wstrzymywania. Szybko, za szybko, szczególnie w weekendy, kiedy jest kilka opcji do wyboru i trzeba się na jakąś zdecydować. Teraz już wiem, że w przyszłym roku zarezerwuję sobie czas w drugim tygodniu września, żeby załapać się na Festiwal Jedzenia. Wraz z Angolem wpadliśmy do Ludlow na sam koniec tego wspaniałego festiwalu - w końcu FOOD! To coś, co oboje lubimy ;) Było mnóstwo smakołyków, które kusiły mnie swoim wyglądem, ale odstraszały ceną. Za to bezy... mmm bezy były warte grzechu i  swojej ceny. A wszystko podziwialiśmy przy skocznych dźwiękach Asparagus and The Kilburn Habit, do których nóżka sama przytupywała oraz Jamajczyka, który widząc woodstockową koszulkę bardzo się ożywił.
Przy okazji, woodstockowa koszulka jest w tym kraju bardzo pożyteczna. Można dzięki niej zdobyć wiele ułatwień, np. obsługę w języku polskim w KFC :) Przetestowane.

Borówki, dużo, duuużo borówek w lodówce! Nie mogę się zdecydować, co z nimi zrobić. Ciasto, koktajl, muffinki, czy może pochłonąć je po prostu, ot tak, gdyż są zdrowe i ponoć poprawiają wzrok. Co do tego ostatniego to oka nie dam wydłubać. Oczy mi potrzebne, jakiekolwiek by one nie były. Czasami mnie zawodzą i miewam omamy, by dać przykład - ostatnio pomyliłam kawałek ogórka z grzybem atakującym sofę. Na swoje usprawiedliwienie przypomnę, że sofa była porządnie zmoczona przez deszcz, wszystko mogło się zdarzyć, ale żeby z ogórkiem... Wstydź się, siureczku.

Tak oto mam się dobrze, jak zwykle zajadam się pysznościami i potwierdzam zasadę, która głosi, że jeśli ktoś zrobi mi kawę to mi taka lepiej smakuje :)


Prośba do kinomanów. Czy możecie mi polecić jakieś naprawdę dobre filmy? Szukam natchnienia, a lista mindfucków stworzona przez mitycznego Kowalskiego została wyczerpana. Jakieś propozycje?

środa, 5 września 2012

Aromaty

Dawno nie miałam takiej fazy jak wczoraj! Tak mnie wszystko śmieszyło, tak było fajnie, a nie wydałam ani grosza. Nawet istnieje szansa, że jeszcze mi za to zapłacą. Wystarczyło ok. 3 godzin inhalacji farbą. Co prawda najpierw przyszedł kac i pojawił się ból głowy, ale później przeszło i... ho ho ho :) Zupełnie odwrotnie jak z alkoholem.

Moje ręce pachną mężczyzna. To nie dlatego, że z jednym mieszkam i mam go pod ręką prawie cały czas, lecz dlatego, że do buteleczki po płynnym mydle wlałam żel pod prysznic dla facetów. Szkoda by się marnował. Teraz przy każdym myciu rak, a robię to nadto często, takie zboczenie, czuję się jak prawdziwy facet, który dopiero co wyszedł spod prysznica :P

Tygodniowa dawka głupot odhaczona.

poniedziałek, 3 września 2012

A w zielonym to po angielsku jest in blue

Zrobiłam to!
Yes, yes, yes!

Niedawno pisałam o moim pierwszym razie i przysięgam, że nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że podobny stres będzie mnie czekał w przyszłości. I to jeszcze tak niedalekiej. By choć trochę rozjaśnić Wam zakamarki mojego rozumowania, tłumaczę, że musiałam zjechać na zjeżdżalni. Jak dla mnie przypominała raczej skocznię narciarską, a samo siedzenie na jej krawędzi przyprawiało mnie o drżenie wnętrzności. Jeszcze nigdy siła grawitacji nie była dla mnie taka silna. Ale musiałam to zrobić. Po pierwsze: bo tak. Po drugie: do stu kołków, to jest dla dzieci, co może mi się stać? Po trzecie: od tego zależała moja praca :P
I zrobiłam to!
Za drugim podejściem, bo za pierwszym zbyt długo zwlekałam, a mój tyłek robił się coraz to cięższy i cięższy, aż wreszcie nie dało się go zsunąć z kładki. Jestem z siebie samej obrzydliwie dumna.

Garść nowinek - mam parasol! Kolorowy, niestety składany, ale Angol nie chciał się zgodzić na taki normalny ze względów bezpieczeństwa. Swojego. Oczywiście, jak można się było tego spodziewać, od kiedy mam parasol nie padało ani razu. Typowe.
Spełniłam także jedno ze swoich marzeń. Mam niebieskie drzwi do domu! Pomyślałam sobie, że skoro możemy pomalować drzwi i skoro mieszkamy w Anglii to mogę mieć angielskie, niebieskie drzwi. Teraz moje drzwi wyglądają jak wszystkie inne, hurra! Gratisowo zyskałam także niebieskie buty, niebieskie stopy, niebieskie pajęczyny, niebieską podłogę, niebieskie kable, niebieską klawiaturę oraz ogólnodostępny niebieski pył, co bardzo podkreśla mój kolor oczu i włosów.

Zdradzę sekret. Angol robi najlepszą chińszczyznę na świecie :)

czwartek, 30 sierpnia 2012

Szczęśliwe życie siurka

Pewnie wielu z Was zachodzi w głowę, jak ostatnimi czasy wygląda moje życie. Albo przynajmniej ja chciałabym, żeby jednak ktoś się nad tym zastanawiał. Aby zadowolić obie strony po krótce opowiem, jak to u mnie wygląda.
Zanim zacznę muszę zauważyć, że wciąż mam wakacje, jakby na to nie spojrzeć, odpoczywam.
Tak więc teoretycznie dzień zaczyna się o godzinach wczesnorannych, kiedy budzik Angola rozrywa błogą ciszę swoim przejmującym dźwiękiem. Zazwyczaj budzik dzwoni jeszcze raz, gdyż Angol dochodzi do wniosku, że pojedzie do pracy godzinę później, bo - i tu znajduje się jakiś powód, zawsze słuszny. Doskonale go rozumiem i popieram. Gdy jednak zostaję już sama - śpię. Zawsze sobie obiecuję, że wstanę wcześniej, ale różnie mi te obietnice wychodzą. Prysznic, śniadanko, kontrola ostatnich wydarzeń na internetowych źródłach wiedzy. Potem nadchodzi czas, kiedy mogę zadecydować, czy chcę się napracować, czy niekoniecznie. W przypadku pierwszym zabieram się za robotę w domu, a jakaś zawsze się znajdzie. W drugim przypadku usiłuję sobie przypomnieć, jakie filmy miałam obejrzeć, a że rzadko sobie przypomnę tytuły, oglądam to, co się napatoczy. W międzyczasie utrzymuję wszelakie relacje międzyludzkie - czy to mail, jakaś pogawędka, odwiedziny listonosza lub landlorda w wyjątkowych przypadkach. Kiedy się zmęczę/kiedy obejrzę film zazwyczaj wypada pora na kawę i wypijam ją przy lekturze czegoś interesującego. I czas sobie tak płynie, płynie i płynie, aż nadchodzi 18, Angol wraca z pracy i wszystko robi się ciekawsze :)
Wcale nie jestem leniem. No dobrze, może troszeczkę, ale to ten klimat i aura sielskości tak działają.

Nie będę opowiadać o nowej sofie, bo tym zdążyłam się już pochwalić wszem i wobec. Nawet dobrze się wysuszyła i służy, jak powinna. Tak, wysuszyła, bo my jak te kołki pojechaliśmy po sofę, która ledwo zmieściła się do bagażnika bestii i nie wzięliśmy niczego, czym można było ją przykryć. To zrozumiałe, że w tak słonecznym i cierpiącym na długotrwale susze kraju nie powinno się martwić o opady, ale pech akurat chciał, że gdy wracaliśmy z sofą wystającą z bagażnika to musiało zacząć lać. Nie mżyć, nie padać. Lać.
Przynajmniej sprezentowana suszarka od Wioli wypełniła swoją misję :) Tak jak mówiłam, o sobie opowiadać nie będę.
Natomiast o mojej pierwszej aukcji opowiedzieć mogę! Wybraliśmy się z Angolem na aukcję z zamiarem kupienia mi roweru. Co to za zrządzenie losu, pojechać po rower i wrócić z siekierą, metrem i workami na śmieci (opylało się). Moje trzy potencjalne rowery zostały przelicytowane, w tym te najlepsze przez rodaków. Pal licho rowery, przez moment chciałam kupić jeden worek i dwa kartony wypełnione małymi świątecznymi reniferami i oczyma wyobraźni widziałam, jak rok rocznie dostajecie na święta renifera z pozdrowieniami od nas, odkładając go na półkę obok identycznych czterech z poprzednich lat... Wizja była kusząca, ale już mi się nie chciało czekać, aż dojdą do tej licytacji. Poza tym nie chciałam zobaczyć, jak kupują mi sprzed nosa przepiękny, przecudowny, wypasiony komplet wypoczynkowy z takimi fotelami, jakie chciałam zawsze ukraść z Kredensu... Nie, ta licytacja mogłaby złamać mi serce. Dlatego pojechaliśmy do domu. I liczę na to, że jeszcze tam wrócimy :)

Proszę. Oto podzieliłam się z Wami sporym kawałkiem mojego życia. Smacznego i niech Wam pójdzie w boczki.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Małe kroczki

Słoneczna, rześka niedziela. W planach był poranny wypad na car boot, ale nie wyszło. Za to mogłam się napić mocnej kawy, która i tak nie postawiła mnie na nogi (prawdopodobnie było na nią za wcześnie, inaczej nie umiem wytłumaczyć tego ziewania po spożyciu całego kubka) oraz wyciągnąć Angola na mały spacer w poszukiwaniu stawów. Misja wypełniona połowicznie. Poszukiwania grzybów zakończone niepowodzeniem, ale za to znaleźliśmy poziomki!
Co z tego, że tylko dwie. Ważne, że były.

Gdyby nie to, że hasło "jestem bohaterem w swoim domu" jest wyświechtane na wszystkie strony, napisałabym tak o samej sobie. Zrezygnuję jednakże z tego określenia i pospolicie pochwalę się wszystkim, że tworzę dom! Ścierki, wiaderka, mop (serio serio), suszarka, aby odciążyć poręcze antresoli i antenę od radyjka oraz kosz na brudne, śmierdzące skarpety i przepocone koszulki. Zatroskany Angol z nutką niepokoju zaczyna oglądać naszą chatkę po powrocie z pracy, bo coraz bardziej ingeruję w jej wygląd. Tak to jest gdy się ma dużo czasu. Lecz co najważniejsze - mamy roślinkę! Nasza pierwsza, wspólna roślinka, której nie da się zjeść (mam na myśli wcześniejsze wysiewanie rzeżuchy). Zosia :) Jak trochę się odchowa to wszystkim ją pokażę. Na razie musi się zaaklimatyzować na parapecie i strawić muchę.
Tak mija sobie już drugi tydzień na emigracji, a do mnie dalej nie dociera, że dołączyłam do grona Polaczków, którzy przybyli do Kraju Deszczowców za chlebem.


(...)
A gdybym była superbohaterem, wybrałabym moc latania.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Mazel tov

Bo dzisiaj ma ktoś urodziny :) I jednak nie będzie potrzebować nowej patelni.

:*:*:* dla mojego kochanego Knurka :)


wtorek, 21 sierpnia 2012

Matko Bosko, co to się stanęło?

Wiedziałam, że w Primarku są fajne majtki i skarpetki, ale teraz mocno przesadzili z pięknem. Ledwo się zdecydowałam. Cale szczęście ten sklep z cudownymi majtkami i skarpetkami jest tak daleko od naszej chatki, bo w przeciwnym wypadku miałabym poważny problem z upchaniem mojej bielizny do niezbyt obszernych szuflad.
To taka refleksja na sam początek. Jak niektórzy zdążyli się zorientować, przeprowadziłam się do Kraju Wszędobylskiego Imbiru. Póki co wydaje mi się, że jestem po prostu na wakacjach, zwłaszcza, że nie zdążyłam jeszcze rozpakować walizki. Nie miałam czasu! To dlatego, iż dzień po przyjeździe do mojego nowego domu mieliśmy pierwszego oficjalnego gościa. Moja Narzeczona, Goha, zatrzymała się u nas na kilka dni umilając mi czas swym towarzystwem i bardzo pomagając w domowych obowiązkach. Doszło do tego, że nawet wyręczała Angola w kuchni, co - trzeba podkreślić - nie jest takie łatwe :) Przy okazji pokazaliśmy Gosi kilka ciekawych rzeczy w okolicy (np. Primark... no dobra, to był mój pomysł, w pełni interesowny), których w części nawet ja nie znałam. Miło było znowu spojrzeć na Hobbiton... kocham tamto miejsce! Teraz Goha jest już w drodze do Atlanty, a w mieszkanku zrobiło się pusto i cicho. Bądź co bądź, fajnie było mieć towarzyszkę, ale co dobre szybko się kończy - teraz muszę zmywać naczynia sama.
[Narzeczono, dziękuję za wszystko :*]
Zgodnie z zapowiedzią szukam odpowiedniego parasola, ale wybór jest szalenie trudny. Głównie ze względów portfelowych. Lecz gdy wreszcie go znajdę nie omieszkam się tym pochwalić.

Zazwyczaj nie spogląda się w przeszłość, bo to niezdrowe, ale gdybym zerknęła na sekundkę za plecy to pierwszą myślą jest Przystanek Woodstock, o którym ledwie wspomniałam. Należy to zmienić i to zaraz. Otóż moi drodzy, ten Przystanek był moim siódmym oderwaniem się od rzeczywistości. Nasza niezawodna ekipa spod bandery Brudnica Walcownik, wzbogacona o Jebie oraz wiele znajomych znajomych, była bardzo rozrywkową i sympatyczną ekipą. Co prawda z powodu nadmiaru osób, z którymi chciałoby się zamienić kilka słów oraz dostatku trunków, które skutecznie uniemożliwiały konwersację po kilku godzinach, nie odbyłam tylu rozmów, ile zakładałam odbyć. Ale te które były i czas, jaki spędziłam z moimi Kołkami był najpiękniejszy. I gra w stópki na Kamilu B., siedzenie pod plandekami, przewracanie się w grobie, wycieczki do myjek i toików przy ASP, gdzie mieli torf, spotykanie przedziwnych ludzi, odwiedzanie się nawzajem, atmosfera najpiękniejszego festiwalu na świecie, O Boże-, Boże-, Boże-, Bożenko! Jeśli o muzyczną kwestię to mam do siebie trochę żalu. Widziałam mniej, niż zakładałam. Z naszej miejscówki co prawda było słychać wszystkie trzy sceny, więc mogłabym się upierać, że byłam na wszystkim, lecz tak naprawdę byłam na Machine Head (widok z ramion Angola na ten cały tłum, pogo i falujące w powietrzu flagi - mrrr!), The Darkness, Kabanosie, Kamilu B. :D i to chyba wszystko... Więc słabo, słabiuteńko. Cóż, siurek nie miał czasu. Musiałam się nacieszyć ludźmi :) Pomyśleć, że następny Woodstock dopiero za rok. Dobrze, że wspomnienia można cały czas odświeżać, inaczej byłoby krucho, nie tylko ze mną.
Kiedy wróciliśmy z Kostrzyna miałam tydzień na odwiedziny, spotkania zapoznawcze, załatwianie ważnych spraw, pakowanie i tulenie pieseczka. Weekendowa impreza niespodziankowa u Szczura o tematyce Polska, zwana także "Porzyganie siura" była fantastyczna i na moje szczęście nikomu nie udało się na mnie womitować. Albo to było pożegnanie siura? Już nie wiem. Ważne, że było fajnie: cytrynowo, KOMANDOSOWO (sic!), bardzo tanecznie i towarzysko, szczególnie podczas gry w Prawo Dżungli, powszechnie nazywane "Misiu łapie". Co prawda pod koniec party zrobiło się nieco smutno, ale któż nie byłby smutny w takim momencie? Przecież żegnałam się na jakiś czas z Kołkami. Teraz jestem ciekawa kto pierwszy mnie odwiedzi. Hm? Już przeszliśmy przez egzamin bycia gospodarzami i nawet nam to wyszło, może ktoś chce się przekonać? Upiekę muffinki!

Z innej beczki. Zaczęłam oglądać "Misfits", głównie ze względu na Kaszyg, bo się jej to podobało. Już wiem dlaczego. Trzy godziny stracone na pogłębianiu wysiedzianej dziury na sofie i gapieniu się w ekran. Hell yeah. Czwarty odcinek już się szykuje.

Wczoraj wieczorem Angol spowodował mój chichot, który nie pozwalał mi zasnąć. Poszedł spać wcześniej ode mnie, bo ja, jako wspaniałomyślna i uczynna dziewczyna robiłam mu kanapki do pracy. Gdy skończyłam też poszłam się ułożyć wygodnie, nieco wybudzając Angola ze snu. Nagle Angol zapytał mnie: "Ile kopii?"
Jak ja uwielbiam te jego wyrwane z kontekstu zdania ^^ A potem się dziwić, że nie mogę zasnąć... bo się śmieję.


I na koniec pytanie do publiczności - znacie pana Kazimierza, tego od kamienicy?

sobota, 18 sierpnia 2012

Tuturuuu

Naklejki się zmieściły, więc szczęśliwie mam je ze sobą. Tyle na razie mogę napisać, bo na nic nie mam czasu. Tak to jest z gośćmi - nie chce się marnotrawić czasu na pisanie zaległych postów na blogu, ale spokojna głowa, nadrobię, gdyż coś mi mówi, że będę mieć na to jeszcze sporo deszczowych dni...

Tymczasem pozdrawiam wszystkich z wiochy ;* Stay tuned.

piątek, 10 sierpnia 2012

Nadbagaż

Pisać o Woodstocku jeszcze mi się zachce, ale na razie mam na głowie inne sprawy.
Od południa się pakuję. Upycham wszystko, czego potrzebuję do torby i walizki, potem rezygnuje z rzeczy, których nie potrzebuję aż tak bardzo i zastanawiam się, gdzie wcisnąć te niezbędne sprzęty, o których dopiero teraz mi się przypomina. Zazwyczaj pakowanie nie stanowiło dla mnie problemu, ale tym razem to nie jest takie zwyczajne pakowanie na Woodstock, slot, inny festiwal czy pod namiot. To coś pokroju wyprowadzki, dlatego muszę się kilka razy zastanowić nim uznam, że bez tego nie przeżyję. Niestety okazuje się, że do szczęścia potrzebne mi więcej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać :P Bo jak mam zostawić moje wszystkie naklejki, skoro mogą mi się jeszcze przydać? A kubki? Kubki, moi państwo? Nie wspominając o Bazylim, który gabarytami nie pasuje do żadnego z moich bagaży...
Ale dam radę. Przy pomocy nogi i siadania na walizce na mur beton się spakuję!
Przy okazji... szykują się miłe spotkania po dłuuuugich miesiącach. Nie mogę się doczekać, na samą myśl się uśmiecham :) 

Teraz w sieci jest moda na tworzenie tutoriali. Osobiście mogłabym stworzyć tutorial pt "Jak wkurzyć ludzi, którzy zaczepiają na ulicy i próbują sprzedać jakiś towar". Nie chwaląc się, idzie mi to rewelacyjnie i co najważniejsze, wcale nie wymaga wysiłku. Pozdrawiam panią od Verony, która próbowała mi wmówić, że "Verona to Verona", cokolwiek miała na myśli.

środa, 8 sierpnia 2012

Amelinium

Wróciłam. Ale jeszcze nie mam na tyle czasu i sił, aby wszystko ująć w słowa. Kocham Woodstock. Jakkolwiek by nie było, cokolwiek by się nie działo, kocham. Będę tęsknić. Bo to je amelinium, tego nie pomalujesz!

(Spodziewać się relacji w najbliższym czasie, siur obiecuje, że się spręży i nadrobi lukę)

poniedziałek, 30 lipca 2012

Takie są fakty

Jest wiele niezaprzeczalnych faktów na tym świecie, z których chciałabym przytoczyć kilka, najważniejszych dla mnie na chwilę obecną, bo na całą resztę naprawdę nie mam obecnie czasu. Zatem przytaczam. Uwaga.

Fakt 1.
Za kilka godzin wyruszam na Przystanek Woodstock. Wraz z najlepszą ekipą będziemy się bawić na najpiękniejszym festiwalu na świecie i wprost nie mogę się doczekać :) Miłość, przyjaźń, muzyka i rock'n'roll!
Fakt 2.
Mam najlepszego chłopaka na świecie. I nikomu go nie oddam, żeby była jasność.
Fakt 3.
Jestem głodna.
Fakt 4.
Powroty do przeszłości nigdy nie przynoszą niczego dobrego. Zawsze kończą się dupiato, a nawet jeszcze gorzej. Następnym razem będę o tym pamiętać.
Fakt 5.
Deszcz to zamarznięty śnieg... czy jakoś tak.

A teraz przepraszam bardzo, ale zwijam moje manatki - zadziwiająco dużo ich się uzbierało - i ruszam w drogę. Albo nie, najpierw obiad ;)

Do zobaczenia w Kostrzynie!

czwartek, 26 lipca 2012

Zabawmy się!

Jedyna taka okazja. Przez bloga Velvetowej , gdzie znalazłam poniższa zabawę, postanowiłam się szarpnąć i zaproponować komuś coś fajnego zrobionego moimi rąsiami. Co prawda nie mam do zaproponowania takich cudów, jakie tworzy Velvet - obadajcie sobie przy okazji - ale mam dobre intencje. Jeszcze nie wiem, co to mogłoby być, ale w zależności od upodobań coś wymyślę. Słowo harcerza.
W każdym razie idea mi się podoba, dlatego wstawiam obrazek z zasadami:






Zapraszam do gry, bo nigdy nie wiadomo ;)

Do przodu

Jeszcze tylko kilkadziesiąt godzin i wszystko będzie inaczej. Lepiej.
Kolejny kamień milowy. Pogładzę go i ruszam dalej. Chyba nie powinnam oglądać się za siebie.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Pierwszy raz

Ostatnio mój nastrój sprzyja refleksjom. Przypominają mi się dawno zapomniane, odległe wspomnienia, które chciałabym zachować z powodu ich wielkiej wartości - dla mnie. Między innymi przebłyskami dawnych dni przypomniał mi się ten pierwszy raz.

To było w przedszkolu. Akurat tamtego dnia miała mnie odebrać tuż po obiedzie jedna z ciotek, już nie pamiętam dokładnie która. Poczułam wtedy, że skoro nie będzie mamy ani taty mam jedyną okazję, żeby to zrobić, żeby przezwyciężyć swój strach i samą siebie. Po wyjściu z budynku przedszkola poprosiłam, żebyśmy chwilkę poczekali i puściłam się pędem na plac zabaw. Wiedziałam, że albo teraz albo nigdy. Chciałam się na to odważyć i gdybym się wtedy cofnęła lub choć na moment zawahała z pewnością całe przedsięwzięcie zakończyłoby się klęską. Dlatego niewiele myśląc wspięłam się na zjeżdżalnie i od razu po niej zjechałam w dół. Serce podskoczyło mi do gardła, w żołądku aż załaskotało, a mnie rozpierała duma, że wreszcie to zrobiłam. Udało się! Wszystko trwało sekundę i wróciłam szczęśliwa do cioci.  Przekroczyłam barierę strachu. Wygrałam :)

sobota, 21 lipca 2012

Klejnoty

Właśnie dokonuje się nieodwracalny akt pozbawienia materiału genetycznego, który zapewniłby światu dawkę słodkości i piękna na czterech nogach. Niestety, wszystkie najlepsze cechy piesiuńcia nie będą miały możliwości rozmnożenia się i trochę mi z tego powodu przykro, jednakowoż wolę, by stał się eunuchem, bo jednego psa z nowotworem już miałam i dziękuję. Wolę eunucha.
[Dla jasności - posiadanie klejnotów rodzinnych nie jest jednoznaczne z zachorowaniem na raka, ale w przypadku Jokera było to wielce prawdopodobne, stąd moje nieco zawiłe wnioskowanie.]

Biedny pieseczek. Raczej sobie nie pofigluje.

Zmieniając temat - robi się kukułkówka! Idąc za ciosem po powodzeniu w produkcji likieru kukułkowego postanowiłam zrobić coś smacznego na Woodstock i mam nadzieję, że będzie mniamciu. Jak nie - to się zdenerwuję, bo specjalnie szłam do piwnicy po słoik, żeby pomieścić te mikstury. Ten wysiłek musi zostać zrekompensowany.

Odebrałam z dziekanatu indeks i zastanawiam się, czy ktoś się przypadkiem nie rąbnął w rachunkach, bo moja średnia jest niepokojąco wysoka. A jak policzyli złe oceny...?
Trudno, będę mieć ładną pamiątkę ^^

czwartek, 19 lipca 2012

To jest miłość

Awww...
Królowa kupiła mi dziś buty na woodstock.Wyjaśniła, że przecież w czymś muszę tam chodzić, glany mam dziurawe, a zielonych trampek szkoda, bo się zniszczą. Matczyna troska jest rozczulająca i jedyna w swoim rodzaju :)

***
Cytat dnia, który doprowadził mnie do głośnego rechotu: "I need a horse!"

środa, 18 lipca 2012

Wspomnienia z podziemia

Mam swoją pierwszą fotkę rentgenowską i chociaż nic nie umiem z niej wyczytać, to i tak się cieszę! Zobaczymy, czy moja radość przeminie, gdy specjalista rzuci na nią okiem.

Takie to ciężkie czasy nastały, że zamiast cieszyć się wakacjami, człowiek łamie ręce nad swoją paszczą. Ale kiedyś trzeba, zwłaszcza, że terminy naglą.

Póki co nie będę zrzędzić, tylko nadrobię zaległości, bo o ile mnie moja wyselekcjonowana pamięć nie myli, obiecałam wyjaśnić, dlaczego dałam się pokąsać i dlaczego miałam wyjetratatane. A było to na początku lipca, weekend przed moją obroną. W naszej metropolii postawiono na undergroundowe granie i dopięli swego celu organizując festiwal. Co prawda nie była to pierwsza inicjatywa, bo takie spędy miały miejsce już wcześniej, tyle że nie w centrum miasta, lecz w centrum (sic!) wsi, w której ranek nie zaczyna się od kawy tylko od rozwijania asfaltu. No dobra, złośliwości na bok, bo w tamtych jakże urokliwych okolicznościach miło się alkoholizowało i śmiało ze znajomych na scenie. Przypomina mi się też sytuacja, kiedy to razem z Sikersem szukaliśmy wyjścia i z wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Ciemno było, nie znaliśmy terenu i próbowaliśmy natrafić na płot, który miał nas doprowadzić do bramki. W rezultacie odbiliśmy się od niego jak od trampoliny ledwo utrzymując się na nogach, przyrzekając sobie nawzajem, że nikt o tym nie musi wiedzieć i że tajemnica.
Jednak zanim zaszczyciłam swoją osobą tę undergroundową imprezę, przyjechała do mnie magister Szczur i wraz z magister Sąsiadką oraz jeszcze nie, ale na pewno wkrótce, magistrem Chmurą i Olgą - magistrem w planach ale pewnie szybciej inżynierem (chyba?), wypaliliśmy sobie faję, mocząc gardła złocistymi trunkami. Następnego dnia, mimo usilnych prób Sąsiadki wyciągnięcia mnie i Szczura ze snu, ostatecznie zwlekłyśmy się dość późno i dzień płynął leniwie. W sumie nie wiedziałyśmy nawet, że wcale nie musimy się śpieszyć, bo organizatorom festiwalu też nie bardzo zależało na czasie, dzięki czemu zyskałyśmy długie godziny czekania. Mniejsza. Po wstępnej lustracji terenu festiwalu, której wnioski zostawię sobie dla siebie, zdecydowałyśmy ze Szczurem, że idziemy na rury z Młodym. Dołączyli do nas na sam koniec Dziwadło i Żandarm. Pewnie gdybyśmy wiedziały, że do Lej Mi Pół jeszcze trochę czasu jest, to zostałybyśmy z nimi na rurach dłużej, ale mi bardzo zależało usłyszeć piosenkę o siostrze jeszcze raz. Poza tym zżerała mnie ciekawość, jaki statyw na mikrofon będzie tym razem na scenie. Wróciłyśmy więc ze Szczurem na festiwal, dowiedziałyśmy się, że Robert kocha pewną boginię Anię, która jest idealna pod każdym względem i abyśmy przypadkiem o tym nie zapomniały, powtarzał nam swoje wyznania po stokroć (zanim nie został wyproszony z imprezy, ale to smutna historia i nie będę o niej pisać). Wreszcie doczekałam się występu swoich ulubieńców. LMP wtoczyli się na scenę i zagrali cudownie chaotyczny koncert z bisami, kradnąc ponownie moje serce. Są tacy niepozbierani, mają do siebie tyle dystansu, są z BB, więc nie da się ich nie kochać. Tak mi się pomyślało, że gdybym tylko potrafiła tyle wypić i gdybym nauczyła się grać z gitarą na pasku a nie na kolanie to może mogłabym dołączyć do ich składu...? Jestem ich zagorzałą fanką i nie ukrywam tego. Lej Mi Pół to pedalski zespół jest, pedalski zespół jest, pedalski zespół jest... Dobra, wystarczy tej podniety.
W międzyczasie do mnie i do Szczura dołączyli Dziwadło i Żandarm, a że humory dopisywały to poszliśmy na piwo, potem na koncert i potem znowu na piwo... A kiedy wszystko się skończyło Dziwadełko podskakiwała, jakby tańczyła jiga i rozstaliśmy się na rozdrożu, aby grzecznie powrócić do domków i paść na twarz. Przynajmniej ja padłam, z przerwami na skrobanie się po nogach. I to właśnie następnego ranka , choć właściwie tego samego, ale kiedy słońce wstało, odkryłam czerwone placki na moich odnóżach, które z każdą godziną dokuczały mi coraz bardziej. Zapamiętać: siedzenie na trawie w krótkich spodenkach jest niebezpieczne!
Dzięki temu weekendowi zbliżający się stres musiał ustąpić przed niepowstrzymaną chęcią drapania się po ugryzieniach. Na dobre mi to wyszło. Spóźnione podziękowania dla festiwalowych towarzyszy :* Kto wie, może za rok będą więcej niż dwa tojki i się skuszę?

poniedziałek, 16 lipca 2012

Marzenia i sny

Gdy patrzę na Jokera polującego na muchę naprawdę czuję wielką ulgę. Że nie musi samodzielnie troszczyć się o wyżywienie, że nie jest żadnym dzikim psem w buszu, bo pewnie by głodował albo został jaroszem.

Weekend sobie błogo minął. Plany na przyszłość zostały poczynione, a właściwie skonkretyzowane, bo plan tripu po USA siedzi w głowach już od dawna. Lecz dopiero teraz stał się bardzo realny, gdyż objawił się nam taki znak, którego nie można zignorować :) Coraz częściej myślę o tym, kiedy, co i jak, bo w końcu nasze marzenie się zrealizuje. Wtedy moje zdjęcie na pulpicie już nie będzie z internetu, lecz z mojej własnej kolekcji :)

Zastanawiam się, dlaczego w snach często pojawiają się osoby, z którymi w prawdziwym życiu mam bardzo ograniczony kontakt lub nie mam go w ogóle. To dziwne, bo nie myślę o nich, czasem nawet za bardzo ich nie znam albo już dawno z nimi się nie zadaję, a te osoby wciąż powracają. Na dodatek fazami, nigdy wszystkie razem. Czyżby moja podświadomość płatała mi figle? Skoro tak to mam z moją podświadomością do pogadania. Może to osoby za którymi tęsknię, chociaż nie zdaję sobie z tego sprawy i wydaje mi się, że nie ma dla nich miejsca w moim życiu? A może to jakieś bratnie dusze, z którymi nie mogę przebywać, bo nasze losy wytyczyły nam inne ścieżki, lecz gdzieś w głębi duszy czuję z nimi więź?
Chociaż pewnie to brednie, zbyt obfita kolacja, czy inne prozaiczne rzeczy wpływające na moje zwoje mózgowe. Niemniej jest to ciekawe.

Połowa lipca. Niedługo Woodstock. Ciekawe, jaki będzie w tym roku...

piątek, 13 lipca 2012

Co teraz?

Jeszcze tego nie było, żebym zapisywała numer telefonu kawałkiem czekolady na jej papierku. Powiadają, zawsze musi być ten pierwszy raz, a moje lenistwo nie zna granic. Zwłaszcza, że obecnie nic nie muszę robić, dlatego nawet najprostsze czynności wymagają ode mnie wiele wysiłku. Pójście do pokoju obok po długopis było wyzwaniem przekraczającym moje możliwości. Myślę, że każdy kto doczekawszy się wolnego po długim czasie nerwów, frustracji i wytężonej pracy umysłowej, która nie dawała oczekiwanych rezultatów, jest w stanie mnie zrozumieć.
To dopiero pierwsze dni wolności, a ja już pomału nie wiem, co ze sobą zrobić. Sporządziłam listę książek, które wreszcie mogę bez żadnych wyrzutów sumienia przeczytać. Pech chciał, że albo nie chce mi się ruszyć czterech liter do biblioteki w BB, albo te książki są wypożyczone. Zadowoliłam się więc tym, co mam i tym, co poleciła mi bibliotekarka w najbliższej miejskiej wypożyczalni. Dostałam kilka powieści, wzbraniając się przed ambitnymi lekturami, które chciała zaproponować mi miła pani, spoglądając na historię moich wypożyczeń. Muszę dać sobie odpocząć, więc póki co powieść z wątkiem kryminalnym w tle wydaje się być w sam raz (dla ciekawskich - czytam "Pokutę" I. McEwana, ale na razie jestem na samym początku, dlatego nie wypowiem się, czy warte zachodu).
Mam też kilka filmowych zaległości. Kilka, ale ze mnie żartowniś. Jednak to na razie pomijam, bo wizja siedzenia przed komputerem odstrasza nawet takiego kinomana jak mnie.
Pozostaje mi więc załatwianie tego, co powinnam załatwić, póki jeszcze mogę oraz rozmyślanie nad sensem istnienia.

Pomyśleć, że kiedyś wszystko było takie łatwe i oczywiste.

wtorek, 10 lipca 2012

Fajrant

Od razu uprzedzam, że jestem troszkę wstawiona. Ale mam do tego prawo, ponieważ dzisiaj, moi drodzy, stałam się osobą z wyższym wykształceniem, skończyłam edukację i mogę iść na kasę z tytułem. Super!

Okazja ta jest dogodnym podłożem do wspominków i podsumowania. Zatem chciałam podziękować UŚiowi (i częściowo UPowi) za wszystko, czym mnie obdarzył.
Szczur, Lasia, Ala, Piernik, Natka, Kowalski, grupa edytorska i dyskursowa, niezapomniane chwile stresu przed egzaminami ustnymi, rysunki na marginesach, poranne zwlekanie się z łóżka, kserówki, kserówki i jeszcze raz notatki, kanapki z pasztetem i ogórkiem oraz z pastą serową, posiedzenia w czytelni z Buką, konkurs "kto ma większy/mniejszy numerek ten...", przygody z PKP, imprezy na Słowackiego, szejki czekoladowe i zapiekanki w Kredensie, wiele nietuzinkowych postaci wykładowców, wiedza praktyczna i kombinatorska, mnóstwo ciekawostek, świadomość języka i jego mocy, nowi ulubieni pisarze, Tarczyny grapefruitowe, horoskopy i krzyżówki z Metra, studenckie kwadranse, piwa w przerwach, wagary, podrabianie podpisów (ciii...), przekleństwa nad pisaniem prac, śmiech przy czytaniu zakresu zagadnień egzaminacyjnych, ulgi studenckie, sudoku, potajemne podjadanie na wykładach, strach przed windą, trudne słowa, wstępy z BNek, odliczanie cennych sekund do końca zajęć...
Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. To było piękne 5 lat i bardzo je sobie cenię. Dzięki wszystkim, którzy przyczynili się do tego, by współtworzyć cudowny rozdział w moim życiu. Będę tęsknić!

poniedziałek, 9 lipca 2012

Ostatni taniec

Nie wiem, czy mi ktoś uwierzy, ale uczę się. Na jutro. Zaczęłam nawet zapisywać to, co mam powiedzieć, bo grając przez 40 minut w pasjansa na kompie (nie komentujcie tego fragmentu), stwierdziłam, że skoro to ostatnia taka okazja, to wypadałoby chociaż troszeczkę się postarać. Przygotowywanie się do wypowiedzi ustnej powinno skutecznie odwrócić moją uwagę od skrobania się po nogach, czego robić mi oczywiście nie wolno, a ręce i tak swoje czynią. Nie znoszę meszek! Bezlitosne, agresywne bestie, sprawiły, że moja noga wygląda, jakbym dopiero co wróciła z powstania listopadowego. W tym miejscu przepraszam komary, które obarczyłam winą za ataki swędzenia, wyjątkowo to nie one mnie tak urządziły.
A dlaczego dałam się pokąsać i dlaczego mam wyjetratatane, tego może dowiecie się jutro albo pojutrze, a na pewno w najbliższej przyszłości, gdyż takie rzeczy warto opisywać :) Dzisiaj jednak jeszcze się powstrzymam i wrócę do tego, co kradło mi życie przez kilka ostatnich miesięcy. Trzymać kciuki, bo jutro będę sobie to tańczyć ostatni raz (przynajmniej taką mam nadzieję).

środa, 4 lipca 2012

Cisza przed burzą

Były plany, ale sprawa się, że tak to nieelegancko ujmę, rypła. Trudno, trzeba pomyśleć o innych perspektywach, co w sumie nie jest takie złe.

Ostatnio Królowa raczy moje uszy wspaniałymi sentencjami. Niedawno chciała mi dodać do sałatki czos sosnkowy, a w czasie upałów doradzała, że nie muszę używać suszarki: "Wyjdziesz na słońce i włosy ci uschną". Poczułam grozę :P Lecz jeśli chodzi o wygraną tego tygodnia to zgarnia ją Sąsiadka, która chce jechać na Węgorzewo namiotem :D

Co ostatnio dzieje się u siura? Nie ma meczy (chlip!), więc życie towarzyskie kwitnie. Zaliczone rury z Dziwadłem i piwo na pół w primie oraz pogaduchy z Sąsiadką vol. 1 i vol. 2 - wersja rozszerzona z Prorokiem. Ponadto odwiedzanie bibliotek, upokorzenia w czytelni oraz psychiczne przygotowania do defensywy, oto czym ostatnio siur ma zaprzątniętą głowę. Nie wiem, kiedy pomyślę o innych rzeczach, nad którymi przydałoby się pomyśleć zanim nadejdą, ale najprędzej stanie się to w przyszły wtorek. Chociaż nie, przypuszczam, że wtedy nie będzie mi się chciało :)

Miłego pocenia się w te upalne dni!

niedziela, 1 lipca 2012

Żałoba Party

Ostatnie szlify. Jutro nie będzie już odwrotu i jeśli znajdę jakąś wpadkę po wydrukowaniu i oprawieniu to wyjdę z siebie, stanę obok i trzepnę się w ucho.

Zostałam na szarym końcu, więc chociaż mogłoby się obejść bez komplikacji. I szybko. Bo już mi mózg puchnie.

W piątek mieliśmy Żałoba Party, czyli ostatnią imprezę na Słowackiego. Jeszcze nigdy nie było mi tak smutno idąc na libację. Tyle wspomnień zamkniętych w tych ścianach. Tyle przetańczonych nocy, zjedzonych kanapek, poranków z kapciem w ustach i niezapomnianym widokiem z okna... Będę zawsze mile wspominać wszystkie imprezy, te małe i te duże, które przyszło nam tam wyprawiać. Cóż, trochę tam się działo... (tutaj następuje chwila refleksji zakończona błogim uśmiechem na twarzy siurka)
Z całej imprezy najbardziej zapadła mi w pamięci Częstochowa (:D) i samonapełniające się kubeczki i kieliszki. Dobrze, że jednak z Mizerią wróciłyśmy się po znicze, bo poza elementem wystroju okazały się bardzo pożyteczne, gdy zapadły egipskie ciemności w łazience. Jako że była to ostatnia taka impreza to sobie nie żałowałam, ani trochę - dziękuję mojej ekipie ratunkowej, co złego to nie ja, tylko Asiura. I czereśnie!

Chciałam ładnie podziękować za te wszystkie wrażenia i wspomnienia - lub ich brak - lecz niestety ściska mi się gardło, obejmuje mnie bezgraniczny smutek, po prostu nie mogę. Bo przecież to nie koniec... no nie? Teraz będzie tylko inaczej.

czwartek, 28 czerwca 2012

Kawałek tkaniny i druty

Jeśli domokrążca na mój widok pyta, czy jest ktoś dorosły w domu, to znaczy, że nie jest ze mną tak źle i nie muszę się martwić ;)

Chciałam dzisiaj napisać kilka słów o niezwykle ważnym sprzęcie w moim - a śmiem przypuszczać, że nie tylko moim - życiu. Chciałam napisać o czymś, co ratuje, co może być eleganckie, śmieszne, stare, małe i duże, kolorowe, z wzrokami lub bez, o czym często zapominamy i co lubi się psuć. Chciałam napisać o kawałku tkaniny przytwierdzonej do metalowego szkieletu. Czyli o parasolu.
Wbrew etymologii, która wskazuje użycie parasola jako ochronę przed promieniami słonecznymi, chciałam napisać o tym, który chroni od deszczu. Natchnęła mnie do tego pewna przygoda w sklepie. Otóż podczas szału zakupowego, wspominanym przeze mnie już wcześniej na blogu, w pewnej chwili zorientowałam się, że moje ramię jest dziwnie lekkie i funkcjonalne. Uderzając dłonią w czoło przy akompaniamencie głośnego pacnięcia z przerażeniem odkryłam, że nie mam parasola. Szybki rachunek sumienia pomógł mi zlokalizować ostatnie miejsce, w którym parasol był ze mną. Przymierzalnia. Zawiesiłam go na wieszaku i wyszłam, zapominając o szmaticzku na patyczku. Typowe zachowanie siurowe. Więc popędziłam z duszą na ramieniu do owego sklepu, żywiąc nadzieję, że mój parasol na mnie cierpliwie czeka i zdając sobie sprawę z tego, iż równie dobrze bez tego parasola mogę nie wracać do domu. Odnalazłam moją zgubę, którą jakiś dobry człowiek znalazł samotnie porzuconą w przymierzalni i zaniósł do kasy. Po krótkim przesłuchaniu, mającym potwierdzić domniemaną własność, otrzymałam parasol i ze spokojem mogłam pokazywać się przed Królową. Bo to jej parasol, w dodatku prezent. I w ogóle szkoda by było...
Od kiedy pamiętam lubiłam duże parasole. Takie nieskładane, ale dumnie prężące się w całej swej okazałości. Nawet miałam pewnego towarzysza deszczowych dni, granatowego z sylwetkami różnych zwierząt. Miał na imię Filip. Bardzo go lubiłam, często mówiłam do niego. Nie wiem, jaki los go spotkał, prawdopodobnie go zepsułam, bo jestem w tej dziedzinie utalentowana (pewnie z powodu wierszyka związanego z moim imieniem, który ciąży nade mną jak klątwa). Drugą możliwością jest zgubienie, co też nie sprawia mi żadnych trudności. Gdy myślę o tym, ile moich parasoli pojechało pociągiem w szeroki świat (razem z drugą częścią mojego "Egipcjanina Sinuhe"), ile razy ktoś zwrócił mi uwagę, że zapomniałam wyjąć spod siedzenia, zabrać z półki nad głową itd, itd, czuję drobne zażenowanie. Teraz wielkość parasola już nie jest dla mnie taka istotna, właściwie przekonałam się do mniejszych formatów, tych składanych, które bez problemu mieszczą się w torebce, a które kiedyś były przeze mnie lekceważone. Niestety, nie pomogło to w niczym, jeśli chodzi o gubienie. Wniosek płynie z tego taki, że małe parasole gubią się z taką samą częstotliwością, jak parasole duże. Rozmiar nie ma znaczenia.
Ale teraz jestem posiadaczką parasola, który ma wartość inną niż dotychczasowe i o którego będę dbać, jak o własną rękę. Jest to część mojego spadku, więc nie ma mowy, żeby parasol gdzieś beze mnie odjechał, zaszył się w przymierzalni, czy żeby porwało go UFO. Ten parasol jest nieprzeciętny i zamierzam go szanować tak długo, jak długo będzie działał, a zakrawa on na twardą sztukę. W końcu przed niejedną ulewą już kogoś ochronił.

Co do planów na przyszłość to już sobie postanowiłam, że jak przyjadę na dłuższy czas do Kraju Wszędobylskiego Imbiru, sprawię sobie idealny parasol. Będzie porządny, wesoły i najpiękniejszy na świecie, o. Sama myśl o tym sprawia, że nie straszne mi deszczowe dni (choć pedałowanie w deszczu nawet z parasolem nie będzie należało do najprzyjemniejszych doznań).

Kochajcie swoje parasole! One tego potrzebują :)

PS. Nucenie piosenki Rihanny podczas czytania tego posta jest niewskazane.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jak sroka

Udanych zakupów ciąg dalszy. Mój portfel się kurczy, ale za to mam swoją pierwszą, własną karimatkę! Jupiii! Będę miała na czym spać podczas wojaży! Radość mnie tak rozpiera, że gdyby nie Joker to spałabym dzisiaj na podłodze na mojej karimatce :) Do tego znalazłam dzisiaj idealne japonki (buty, gwoli ścisłości) dla mnie. Są tak idealne, że musiałam je mieć i mama się ze mnie śmiała. Miała do tego prawo. Lecz tak naprawdę najfajniejszą rzeczą w dzisiejszych zakupach było wyściskanie Natki Pietruszki, za którą się bardzo stęskniłam.

Dobra rada: jeśli chcecie powiedzieć na głos, że ktoś patrzy się jak sroka w gnat, uprzednio upewnijcie się, że w owej chwili nie mija Was sąsiad o takim nazwisku. Bo trudno wtedy powstrzymać wybuch niekontrolowanego śmiechu, a przecież wyśmiewanie się z nazwisk jest niegrzeczne (ale z komizmu sytuacji już nie :D).

niedziela, 24 czerwca 2012

Balkonowe czytanie

Piękny, słoneczny, ciepły dzień. Pogoda zaprasza na balkon, aby z książką w dłoniach pozbierać trochę słonecznych promieni, bo jestem blada jak ściana i odbija się ode mnie światło. Jedynym minusem stacjonowania na balkonie jest nierówne rozłożenie opalenizny. Lubię takie posiedzenia na balkonie, mimo zielonych plamek widzianych tuż po powrocie do ciemnego mieszkania. Bo to wszystko oznacza lato! Co prawda, by w pełni kontynuować tradycję powinnam czytać Kinga, ale Filipiak też niczego sobie.

Ku memu nieszczęściu i ku przyszłej tragedii tego, kto będzie na mnie tyrał - tu mrugnięcie oczkiem do wiadomo kogo - odkryłam zatrważającą rzecz. Zakupy poprawiają mi humor. Mam nowy kubek i strasznie się z niego cieszę. Jest taki ładny, że nie schowałam go do szafki, tylko wystawiłam na półeczkę, żeby ładnie wyglądał :)

Czy wspominałam już kiedyś o tym, jak bardzo lubię spotykać się z Bu?
Nie pamiętam, więc wspomnę teraz. Bardzo lubię spotykać się z Bu i teraz już wiem, jak częściej ją zwabiać na spotkania. Ha, szkoda tylko, że odkryłam to dopiero teraz ;) Bez uszczypliwości i drwin - dzięki za spotkanie, Bu!

A teraz idę poprawić wygląd mojego prawego ramienia, które drastycznie różni się pod względem kolorytu od tego lewego. Ciao.

piątek, 22 czerwca 2012

Traktat o dupach

Dziś porcja literatury. Częstujcie się.

"Nieoficjalną prawdą jest, że byt zamyka się w nazwie, a kobiety, zwane u nas dupami, zamknęły się już dawno. Z małą poprawką na kurtuazję, która wszak jest zanikającym darem, przestarzałej formy kobiety używa się już tylko w dokumentach, sfabrykowanych w celu podkreślenia, że w Polsce, jak w każdym innym kraju, płci są dwie, a z nich jedna - to płeć szczególnej troski. Tymczasem zdrowy rozsądek i podsłuchane wieści sugerują nam, że dupy i ludzie stanowią wyłączne kategorie, na których opiera się rozwój społeczny. Nikt natomiast nie wie, kiedy zaczęła się ta szczególna ewolucja, nie przewidziana przez Darwina ani przez Pismo Święte. Dupa jest bytem ontologicznym, domagającym się szczegółowego opisu. Dupa nie widzi, chociaż patrzy, i nie słyszy niczego oprócz zaleceń pokątnych autorytetów. Dupa nie ma głosu, chociaż miewa poglądy. Wpływ dup na stworzenie świata bywa tak skryty, jak i niedoceniony. W porządku utrzymuje je przekonanie, że pojedynczo zdolne są uniknąć losu zbiorowej kategorii. Dlatego dupy chodzą ulicami i starają się wyglądać niepowtarzalne."

Absolutna amnezja I. Filipiak

środa, 20 czerwca 2012

Luksusowe składy PKP

Nie ma meczu i tak jakoś łyso. Nie ma co oglądać, nie ma na co czekać. Mój ty smutku, co ja pocznę, jak się Euro skończy?
Ostatnimi czasy skwar taki, że zwykła wyprawa do sklepu po niezbędne rzeczy zamienia się w tropikalną ekspedycję. Oczywiście ja, no-life, zamiast korzystać z idealnej pogody na narzekanie "ale gorąco", siedzę z nosem w monitorze, starych notatkach z romantyzmu (nie przypuszczałam, że jeszcze mi się kiedyś przydadzą!) i książkach, wypożyczonych na ostatnią chwilę. Jest bosko, parno i wilgotno. Chociaż wyjątkiem był poniedziałek, bo pojechałam na wydział, aby zaznać trochę dreszczyku emocji. Piernik zyskał trzy literki przed nazwiskiem, czego serdecznie jej gratuluję, a ja przekonałam się, że obrona nie taka straszna jak ją malują. Przecież to tylko "gruntowne sprawdzenie wiedzy z pięciu lat". :P Przy okazji zażyłam sauny w jednym ze składów PKP. Taki gratis, na który załapać się mogą jedynie pasażerowie posiadający bilet na Przewozy Regionalne, klasa 2. Na szczęście bez względu na zniżki.
A propos zniżek, moja legitymacja studencka poczuła nóż na gardle, albo raczej skórę na naklejce. Zaczęła ścierać mi się data ważności i teraz trzeba użyć zooma lub funkcji zmrużenia oczu z jednoczesnym przysunięciem legitki bliżej, by upewnić się, że ona wciąż jest ważna. Bo jest ważna! I jeszcze będzie, ja nie mogę się jej szybko pozbyć, nie chcę...

Jutro przy odrobinie szczęścia znowu skorzystam z sauny, ponieważ mam zamiar wbić się na egzamin z romantyzmu - haha taki żarcik - a później... Kto wie, może komuś sprawię przyjemność pewną gazetką? :) Poza tym muszę nadmienić, że jutro jest ważny dzień. Sąsiadka będzie się bronić, więc trzymamy kciuki, żeby jej nie zatkało.

Hm. Chciałabym coś jeszcze fajnego napisać, ale moja łatwość budowania wypowiedzi została zatracona jakieś dwa, trzy miesiące temu, dlatego by już się nad pisaniem za bardzo nie głowić, po prostu obejrzę Six Feet Under.
W końcu relaks mi się też należy!

sobota, 16 czerwca 2012

Nieprzewidywalna zmiana planów

Ta... koncert... audiencja...
Moje plany na weekend zostały drastycznie zmodyfikowane poprzez wkroczenie grypy jelitowej, której w ogóle nie brałam pod uwagę. Tak więc zamiast skakać na koncercie, wykonywać plan Janusza i zapoznać mamę z twórczością Jelonka oraz sympatycznym usposobieniem Maniusia, przeleżałam w łóżku cały dzień i ochrzciłam nowy sedes. That was brutal.

Na szczęście potrafię przybrać już pozycję siedzącą bez większego wysiłku, co oznacza, że będę żyć, ale Perły szybko się nie napiję :P

Kilka dobrych lat temu za dzwonek telefonu służył mi fragment "Papagenu", a dokładniej fragment grany na flecie (czy na czymkolwiek, mniejsza o to). I to jest bardzo ciekawe, bo Królowa do tej pory słysząc charakterystyczne dźwięki woła mnie, że telefon mi dzwoni :D

czwartek, 14 czerwca 2012

Drgająca powieka

Oko mi lata. Konkretniej drga mi lewa powieka i to już ponad tydzień. Nic jej nie pomaga. Ani magnez, ani gorzka czekolada, ani banany, ani... inne rzeczy. Mam pod powieką obcego, który chce się wydostać na ten świat i nic go nie powstrzyma. Nie ma nic bardziej irytującego, ale jednocześnie czuję się jak w kreskówce. Mało brakuje, żebym zaczęła się drzeć BWAAAAAAAH!

Odbyłam dramatyczną podróż samolotem, na której wspomnienie oblatuje mnie nieprzyjemny dreszcz. Przynajmniej bardzo się cieszyłam z wysiadania z samolotu i jak nigdy wcześniej przebierałam żwawo nóżkami do wyjścia. Następnym razem poczekam, aż wszystkie maluchy się usadowią, dopiero potem ja poszukam miejsca dla siebie, bo to nie na moje nerwy :P

Dobra. Zostało mi już tak mało czasu, muszę się sprężać i do boju, bo zaczynają mnie denerwować chwalipięty z ryjbuka, które się tytułują i publikują zdjęcia swoich ukończonych, wypieszczonych prac w twardych (!) okładkach. Wcale mnie to nie motywuje, tylko wkurza. Że ja taka opóźniona :P To zły znak, zatem, do abordażu, siureczku.

A jutro Jelonek w Wiatraku z obiecaną od dawna audiencją Królowej :)

wtorek, 12 czerwca 2012

Najlepszy zespół na świecie

Pozdrowionka z angielskiej wiochy! Jest cisza, czasami przerywana śpiewem ptaków, spokój, który zakłóca jednie Angol i w dodatku ma do tego prawo, zatem okoliczności sprzyjają poprawkom w magisterce. Tak prawdę mówiąc dystans sprzyja chłodnemu spojrzeniu na te moje dyrdymały i przynajmniej już tak nie przeklinam nad samą sobą :)
Jednak celem mojej wycieczki nie było poprawianie w sielskich warunkach, co to to nie. Prawdziwym celem, poza poniuchaniem Angola oczywiście, był koncert zespołu, który ma miejsce w czołówce ulubionych kapel siurka, czyli Tenacious D! Wraz z Karolem, który nie wiedział, na jaki koncert jedzie (w dodatku był to jego pierwszy koncert w ogóle - wysoko postawił poprzeczkę), wybraliśmy się w niedzielne popołudnie do Manchesteru, abym mogła zobaczyć mojego cyfrala na żywo. Lokal, w którym rzecz miała miejsce, posiadał przyjemny klimat. Kiedyś był to teatr, teraz przystosowano go do koncertów. Zanim jeszcze zaczął się koncert żywiłam pewne obawy - moje wymagania względem tego gigu były naprawdę ogromne.
Ku mojej radości JB i KG nie zawiedli :) Usłyszałam dokładnie to, czego sobie życzyłam, a nawet więcej - żeby wepchnąć nóż głębiej w Wasze plecy wymienię kilka. "Rize of the Fenix", "Kickapoo", "Beelzeboss", "Fuck Her Gently", oczywiście "Tribute" oraz wisienka na torcie dla siura - moja ukochana "Kielbasa". Jako bonus mogliśmy zobaczyć poślady Kyle'a oraz nagi, okrąglutki brzuszek Jacka. Przyznam Wam, że naprawdę, nieźli z nich aktorzy, jeszcze lepsi muzycy a piorunujący wzrok Blacka potrafi zahipnotyzować nawet z odległości kilkunastu metrów ^^
Tak. To był rewelacyjny koncert. Całości dopełnił Fenix, który pod koniec wybuchnął, jak mniemam, z podniecenia ;)

Takie randki to ja mogę mieć, co jedna to lepsza.

Już jutro trzeba będzie pozbierać książki i notatki, by wrócić do Polski... ale jeszcze dzisiaj pocieszę się Angolem.
I obejrzę mecz z Polonią, bo w trudnych chwilach należy być razem. Polska do boju!!!


PS. - Wiesz jaki to smak? - Niedobry.