poniedziałek, 17 września 2012

Ewolucja ogrodnicza

Mam pachnący parapet! Samej trudno mi w to uwierzyć, ale posiadam mały domowy ogródek ziołowy. Ja, potrafiąca ususzyć kaktusa, ja, nie zauważająca zdychającego i błagającego o wodę fiołka na kuchennym blacie, ja - mam teraz własne roślinki do pielęgnacji. Czy to nie jest... wspaniałe? Przepoczwarzam się :)

Chociaż może poczekajmy kilka tygodni, bo jak się okaże, że mój zapał rolnika był słomiany i ogródek zakończy się fiaskiem to o poczwarkach można tylko pomarzyć.

Wiecie jak wygląda absolutne szczęście? To wtedy, kiedy po długim czasie burczenia w brzuchu, wspomaganego bodźcami wzrokowymi w postaci nieosiągalnego, acz kuszącego zapachem jedzenia, dane jest wreszcie poczuć na podniebieniu posiłek. Zwłaszcza, gdy jest nim ciastko z dżemem malinowym, bitą śmietaną i prażonymi migdałami... Mmm... (chwila na przełknięcie ślinki). Wówczas ubrudzone policzki i nos przyprószony cukrem pudrem nie są w stanie zniszczyć magicznej chwili delektowania się tym kalorycznym cudem. Poprosiłam Angola, żeby mnie zabierał do tej cukierni raz na kwartał. Nie częściej, bo to niebezpieczne. Ostatnie, czego bym sobie życzyła to spowszednienie takich pyszności i rozmiar XXL.
Francuskie z wiśnią może poczuć na karku oddech konkurencji. Chociaż wciąż utrzymuje się na podium nikt nie wie, czego dane mi będzie skosztować za kwartał.


PS. Wiadomość dla Angola - WYGRAŁAM!!!

2 komentarze:

  1. Trzymam kciuki za roślinki, bo moje pierwsze zdechły. Ale za drugim razem się udało :)

    Przypomnij mi, że mam Twojego bloga czytać najedzona :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na dobry początek do nich mówię, może to zadziała :P

    Ostatnio chyba za dużo o jedzeniu piszę... Zastanawiające.

    OdpowiedzUsuń