piątek, 5 grudnia 2014

Najlepszy weekend roku

Powiedziałam kilka dni temu na głos ile mam lat i się przestraszyłam. Naprawdę aż tyle?! Gdybym jeszcze była mądrzejsza, albo nie wiem, zgrabniejsza, bogatsza czy coś... a tu nic. Może ewentualnie bardziej w głowie poprzstawiane i zmarszki mimiczne. O zgrozo!
Zamiast biadolić opowiem po krótce o najlepszym, nawspanialszym, cudnym weekendzie w tym roku. Mam na myśli ten miniony. Zapomniałam całkiem o Andrzejkach, bo w głowie miałam tylko dwie rzeczy. Snowdon i Slash.
Właściwie to dobry humor zaczął się już w piątek wieczorem. W pośpiechu piekłam muffinki, bo chcieliśmy zaliczyć małe party urodzinowe naszego kolegi z Czech. Pech chciał, że przecięłam wargę przy zaklejaniu koperty (kto do cholery robi takie ostre krawędzie kopert ja się pytam?!) i nie mogłam się śmiać. A przynajmniej tak założyłam, że nie mogę, bo boli. Gdzie tam! Nie przewidziałam obecności harmonijki na imprezie, a połączenie harmonijki i wstawionych Czechów skutkuje salwami śmiechu. Pod koniec wieczoru bolały mnie wszystkie mięśnie twarzy, a łzy ciekły mi po twarzy bynajmniej nie ze wzruszenia, gdy podziwiałam podrygi Karola do czeskiego punku granego na harmonijce. Oi oi oi! Niestety dla nas była to krótka imprezka, gdyż następnego dnia szykowały sie wojaże.
Z tym też ciekawa sytuacja - planowane od dawna wojaże stanęły pod znakiem zapytania, w obliczu niespodziewanych obrotów wydarzeń... ale daliśmy radę! Wprawdzie plany się pozmieniały, ale Angolowi i mnie udało się zwiedzić zamek w Caernarfon. Próbowałam nauczyć się waijskiej wymowy, ale na nic moje próby. Hfrhfgrhwfon. Czy jakoś tak. Zaprawdę, w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie to pikuś w porównaniu z walijskimi łamańcami jęzkowymi bez samogłosek. Mimo przeciwności lingwistycznych zjedliśmy smaczny lunch w porze kolacyjnej i w pełnym składzie 6. Wspaniałych dotarło do hostelu. Wyszło na jaw kto jest dobry, a kto jest sabotażystą! I było dmuchanie wyimaginowanego ognia, bo health&safety, no ale urodzinyyyyy to trzeba dmuchać! W tym miejscu pragnę z całego serca podziękować Mizerii za PYSZNY tort i Piotrusiowi za iście teatralne udekorowanie podłogi tymże. Gdyby nie to, że obżarłam się podczas kolacji, to pewnie zjadłabym górną warstwę - była cały czas nienaruszona, a zarazki nie zdążyłyby na nią wskoczyć.
Po małym celebrowaniu położyliśmy się do łóżek, by rano skoro świt wstać i ruszyć na najwyższy szczyt w Walii. Właściciel hostelu zasugerował nam, którą trasę wybrać (ciągle chce mi się śmiać z jego żartu, family route, pf!). Jako że moja kondycja leży i kwiczy zarządzałam dużo przerw, licząc na kawałek brownies... i dzięki tym brownies udało mi się! Zdobyliśmy Snowdon i staliśmy na najwyższym szczycie Snowdonii całe 3 minuty, bo wiało jak w Kieleckim, okulary parowały, a mgła pozwalała na rozwijanie wyobraźni. Ponoć można stamtąd dojrzeć Lake District, szczyty w Szkocji, a nawet w Irlandii... ale coś mi się zdaje, że to podobny żart w stylu "family route". Czyli - jeśli wierzysz, że za tą gęstą jak śmietana mgłą widać piramidy to proszę cię bardzo, nikt nie zabroni.
Warto było. Już dawno nie czułam takiej satysfakcji, wolności i piękna w naturalnym wymiarze. Tylko Angol wie, ile razy powiedziałam "Ale tu pięknie!". Bo było pięknie...
Po naradzie ruszyliśmy w podróż powrotną wybierając family route (hrehrehre). Cała wędrówka zakończona była kawą w lokalnej kawiarence i ekstremalną jazdą autobusem na parking, gdzie zostawiliśmy samochody. Szacunek dla kierowcy autobusu. Zasuwał tymi krętymi drogami z murkami zamiast pobocza, pogwyzdywał wesoło i na ostrych zakrętach przytrzymywał się uchwytu, by nie wypaść z fotela. Facet musi kochać swoją pracę...
Także ten. Dziękuję ekipie - M&M's, Ewa, Danka, sabotażyści i krasnoludy, do następnego :) Obiecuję, że nie będę tyle stękać i kupię sobie buty do chodzenia a nie do ślizgania się po kamieniach. Za słodkości i prezenty też dziękuję. Było mi szalenie miło.
Na moje szczęście weekendowe przyjemności nie skończły się wraz z nadejściem poniedziałku, gdyż w pracy panowała ciągle radosna atmosfera, a prognozy na wieczór zapowiadały się gorrrąco... Angol już dawno powiedział mi, jaki ma dla mnie prezent urodzinowy. Sama mu go podrzuciłam, wracając pewnego dnia po pracy do domu i lamentując, że Slash gra w Birmingham dokładnie w moje urodziny i to musi być znak. Dobrze się domyślacie, w poniedziałkowy wieczór jechałam z Knurkiem zobaczyć miłość mojego dzieciństwa! Targały mną obawy, że moje wyobrażenia mogą przekraczać realia. Drżałam na myśl, że mogę się zawieść, bo kiedy idzie się zobaczyć na żywo kogoś, kto wydaje się być legendą, presja jest ogromna. Było kapitalnie! Legendarny Slash zagrał dla mnie Happy Birthday w wersji "Sweet Child O'Mine". I ja wiem, że to było specjalnie dla mnie ;) Reszta zespołu, zwłaszcza Myles, bardzo przypadli mi do gustu. Naładowałam się. I ciągle jeszcze przeżywam. Knurku, dziękuję. Ty wiesz.

Fajnie jest mieć urodziny. Nie ważne, które :) Zakwasy ma się przecież w każdym wieku...

To kiedy powtórka?? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz