środa, 19 marca 2014

Zbyt ryzykowne, by myśleć za długo

Przede wszystkim chciałam zaznaczyć, że nie cierpię jakości papieru toaletowego w publicznych toaletach! Nie znoszę. W ciągu ostatnich kilkunastu dni korzystałam z ich dobrodziejstw wielokrotnie i za każdym razem myślałam o tym samym. "Nie cierpię tego papieru".

Teraz, gdy frustracja została wylana mogę przystąpić do radosnej części posta. 

Nie wspomniałam ostatnio o przemiłym dniu kobiet, który zaserwował mi mój mężczyzna. Kino, spacer, cornish pasty, kino po raz drugi, a wieczorem impreza. Z wizją roboczej niedzieli. Obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie pójdę do pracy na kacu, więc musiałam stopować, ale i tak było fajnie. W pracy także, mimo mycia garów przez 2,5 godziny.
Innego dnia wybraliśmy się na zakupy do Wielkiego Miasta. Misja: garnitur dla Angola. Status: pomyślnie zrealizowana. Przy okazji poszwędaliśmy się po Birmingham, lecz tylko troszeczkę, bo bolały mnie stopy (do licha ciężkiego, kto mi podrzucił pomysł z obcasami?!), a wieczorem ponownie rozsiedliśmy się w kinowych fotelach, wychylając uprzednio pintę cydra w naszym ulubionym pubie w Shrewsbury. Lecz była to dopiero rozgrzewka przed weekendem. W planach było polowanie na kiecki z Mizerią. Nie wiem, dlaczego założyłyśmy takie szczytne cele, skoro doskonale wiemy, jak wyglądają nasze wspólne polowania odzieżowo-obuwnicze (na przykład kultowego flapjackowego zielonego wełnianego swetra szukam po dziś dzień)... ale bardzo się cieszyłam na samą myśl spędzenia całeeeego dnia z Mizerią. Przemierzyłyśmy kilka centrów handlowych, zaglądając do wszystkich sklepów z ubraniami - poza M&S ze względu na wysoką średnią wiekową i Nike, bo oni chyba jeszcze sukienek nie produkują. Wróciłyśmy do domu z kilkoma płytami, szortami i słodyczami panjabi. Sukienek jak nie było tak nie ma. 
Ale za to miałam swój pierwszy raz! Jeździłam czerwonymi piętrowymi autobusami, które chyba każdemu kojarzą się z Anglią (a już na pewno z Londynem). Frajda niesamowita! Oczywiście nie obyło się bez obciachu na schodach, kiedy to próbowałam z gracją zejść na dolny poziom. Autobus zahamował i skręcił, więc narobiłam hałasu i prawie spadłam ze schodów, udając Michaela Flatley'a z marnym skutkiem. Jednak muszę nadmienić, że kultura jeżdżenia autobusem jest na bardzo wysokim poziomie. Nie zdziwiło mnie witanie się każdego pasażera z kierowcą oraz dziękowanie za otworzenie drzwi (przyzwyczaiłam się do tego), ale miłą niespodzianką było to, że po naciśnięciu przycisku "stop" autobus zatrzymywał się na najbliższym przystanku, a kierowca cierpliwie czekał, aż dany pasażer wytoczy się ze środka pojazdu. Żadnego pośpiechu, żadnych nerwów, inni czekają cierpliwie w kolejce... gdy o tym myślę tym bardziej nie umiem pojąć, jak to się stało, że stojąc z Mizerią w kolejce do wejścia uciekł nam autobus... 
Prawdopodobnie my tak po prostu mamy - przypominają mi się historie pożegnań na przystankach tramwajowych tudzież sprinty na ostatni autobus miejski do domu.
Wisienką na torcie weekendowym było wyjście do ... kina! (proszę udawać zaskoczenie) Angol zabrał mnie na absolutnie fenomenalny film, który zajął na mojej liście bardzo wysokie miejsce. "The Zero Theorem". Jeśli będziecie mieć okazję obejrzyjcie koniecznie. Mam dreszcze, gdy o tym myślę :)
Weekend ciągle trwał ku mej niewypowiedzianej radości. Korzystając z wolnej niedzieli i pięknej, słonecznej pogody Angol wyprowadził mnie na spacer, żebym się trochę wybiegała. Poszliśmy na wieżę, którą widzę od kilku lat i do tej pory nie było okazji jej zwiedzić. Flounders' Folly, gdyż tak się nazywa ten zabytek, zostało zbudowane właściwie nie wiadomo po co. Jest kilka teorii; jedna z nich głosi, że fundator, Benjamin Flounders, chciał zostawić po sobie ślad z okazji swoich 70-tych urodzin, dodatkowo dając biednym tubylcom okazję do zarobku. Inna, dość kuriozalna teoria mówi, iż wieża miała służyć obserwacji statków w Kanale Bristolskim oraz na rzece Mersey, mającej ujście w Liverpoolu. Cóż, widoczność w niedzielę była zdumiewająco dobra, ale nasz wzrok najdalej sięgał wzgórz w Walii oraz wzniesień hrabstwa Shropshire. Nieważne. Widoki i tak były zapierające dech w piersiach, zwłaszcza w połączeniu z porywistym wiatrem.
Mieszkam w przepięknej okolicy. Zachwycam się za każdym razem, gdy na to patrzę.


Teraz koniec dobrego, trzeba zakasać rękawy i trochę popracować, bo czuję się odrobinę rozpuszczona :)


PS. Gdy na koniec wypocin wymyślałam tytuł Angol przypadkowo wyłączył mi komputer. Stąd tytuł :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz