wtorek, 11 czerwca 2013

Morza szum, ptaków śpiew

Ostatnio mój grafik się zapełnił i nie brak mi zajęć, za to czasu brakuje na spisywanie spostrzeżeń. Nieskromnie powiem, że olśniewam swoim urokiem i wreszcie jest czego gratulować, bo po długich i żmudnych zmaganiach w poszukiwaniu odpowiedniej pracy zostałam zatrudniona. I to nie byle gdzie, lecz w miejscu, które mi się podoba! Miło zmierzać do pracy z uśmiechem na ustach.
 - A propos... dzisiaj gołębie obsrały mi rower. Siarczysty policzek. Zapamiętam to sobie.
Tak więc od kilku dni uczę się nowych rzeczy, budzę swoją kreatywność i raz w tygodniu zwiedzam okolice oraz poznaję obyczaje tubylców. Brzmi świetnie, prawda?
Przy okazji zwiedzania... odświeżyłam swoją miłość do Walii. Poniekąd dzięki wyjazdom służbowym, ale w głównej mierze dzięki małej, popołudniowej wycieczce do Swansea, nadmorskiego miasta położonego na południu Walii. Nie będę się chwalić, kiedy ostatni raz było mi dane przechadzać się po plaży, bo w gruncie rzeczy nie ma czym. Dlatego tak przyjemnie dreptało się po mokrym piasku i wybierało co ładniejsze muszle (niektóre z wkładem - R.I.P. Przyjacielu ze Swansea). Razem z Angolem odbyliśmy dwie interesujące przechadzki tą samą ulicą. Najpierw w poszukiwaniu bankomatu, a potem w poszukiwaniu jakiejś jadłodajni. Mijaliśmy co chwilę salony fryzjerskie (było ich chyba z 5 albo i więcej na jednej ulicy, po tej samej stronie - aż się włos na głowie jeżył) tudzież chińską/hinduską restaurację. Bankomatu nie znaleźliśmy, ale druga przechadzka zakończyła się powodzeniem, gdyż dopadliśmy fish&chips. I to godny zaufania, bo z kolejką ;)
Ogólne wrażenia ze Swansea były bardzo pozytywne. W oczy rzucała się specyficzna zabudowa. Małe, jasne domki, ew. zrobione z kamienia, ale jakże odmienne od tych, do których przyzwyczaiło się moje oko. Do tego krzyki mew, piaszczysta plaża i luksusowe apartamenty sąsiadujące z podniszczonymi, małymi mieszkaniami do wynajęcia. Nie umiem dokładnie sprecyzować swoich wrażeń, ale mogę zaryzykować stwierdzenie, że Swansea jest typowym miasteczkiem nadmorskim, o jakich czyta się w książkach. Tak też się trochę czułam - jakbym spacerowała po mieście wyjętym żywcem z jakiejś nowelki. Zaostrzył mi się apetyt na morze i planuję w przyszłości odwiedzić więcej walijskich plaż. Myślę, że i Angol da się namówić przy użyciu odpowiednich argumentów... :)
Co więcej, co nowego...
Nie wiem. Ale fajnie jest! Jak wszystko się sypało, tak teraz kawałek po kawałku układa się obrazek zadowolonego siurka. I do woodstocku coraz bliżej...


PS. Lubię osły, a osły lubią mnie. Swój pozna swego! Nioch, nioch!

2 komentarze:

  1. Zawsze uważałem, że kolejna w knajpie dobrze o niej świadczy... Szkoda, że nikt mi nie wierzył gdy dziś zatrzymaliśmy się na kebaba w miejscu gdzie wrony zawracają.

    OdpowiedzUsuń