piątek, 10 kwietnia 2015

Ajri ajri in e diferent stajli - czyli spontan po irlandzku

 - Before you leave have a pint of Guinness.
 - We already had one.
 - Have another one.

Od czego zacząć? Może od tego, że marzenia się spełniają. Czasem w najbardziej niespodziewanym momencie, w wyniku spontanicznej decyzji, która przez chwilę wydaje się być głupia. Nie wiem, czy jest w życiu coś równie ważniejszego od spełniania marzeń.
Zaczęło się od tego, że gdy mocowałam się z zakładaniem światełek na drzewka w pewnym kościele na wschodnim wybrzeżu Anglii dostałam sms od Angola. "Lecimy do Dublina?" A tydzień później siedzieliśmy w samolocie podekscytowani naszą pierwszą wyprawą do Irlandii. Do tej legendarnej, zielonej Irlandii.
Pierwsze wrażenia były... dziwne. Krajobraz jakby trochę bardziej swojski, bardziej polski (to pewnie przez budownictwo na wsi, trochę inne niż angielskie), ograniczenia prędkości w kilometrach, ale jeździ się po lewej stronie - coś jest nie tak. Dodać do tego śmieszny acz uroczy irlandzki akcent i mamy wybuchową mieszankę. Potrzebowałam trochę czasu, by znaleźć tą irlandzkość, którą kiedyś tam skrupulatnie sobie wyimaginowałam ćwicząc hop backi i słuchając Flogging Molly, Beltaine czy Carrantuohill.

Nasz plan spontanicznego wyjazdu obejmował 3 dni. W założeniu Angol miał przymierzać się do roli wikinga, ale w wyniku pewnych nieścisłości i przewrotności losu podążaliśmy śladami Wikingów w poszukiwaniu ich spuścizny. A o tę w Irlandii można się niemal potknąć na każdym skrawku ziemi.
Na pierwszy ogień poszedł zamek w Trim (Trim Castle). Dumnie spacerowaliśmy po dziedzińcu i wokół murów, mając przed oczyma sceny z Bravehearta, które między innymi na tymże zamku były kręcone. Ciekawostką może być, że wykorzystano ten zamek zarówno by ukazać York, jak i Tower of London. Zatem tak jakby mogliśmy być w trzech miejscach naraz. Tak jakby.
Resztę dnia spędziliśmy w Dublinie. Szczęśliwie trafiliśmy na pierwszy dzień miesiąca, kiedy to większość zamków i muzeów oferowała darmowe wejście. Ale zanim zaczęliśmy zwiedzanie musieliśmy powstrzymać nasze powieki przed opadaniem z trzaskiem (efekt wstawania o 2 w nocy aby zdążyć na samolot o 6:30...), a co mogłoby być lepsze od kawy po irlandzku? Angol krzywił się niemiłosiernie, bo nie dość, że kawa to jeszcze smakująca ciepłą, tanią whiskey, lecz dziwnym trafem pod koniec szklanki zaczęło nam obojgu bardzo smakować... Pokrzepieni napitkiem ruszyliśmy w drogę. Obejrzeliśmy z bezpiecznej odległości (czyt. z zewntąrz) sztandarowe kościoły - Katedrę Kościoła Chrystusowego oraz Katedrę Św. Patryka. Obie budowle zachwycające, nie da się tego ukryć oraz nie da się zmieścić w kadrze przeciętnego aparatu. Trzeba pojechać i obejrzeć na własne oczy. Odwiedziliśmy także zamek w Dublinie (Dublin Castle), skrzętnie schowany tuż przy jedej z głównych ulic. Warto było wejść, zwłaszcza, że trafiliśmy na wystawę fotografii z wiktoriańskiej epoki. Już wtedy interesowano się techniką 3D i mogliśmy się na własne oczy przekonać jak robiono tego typu zdjęcia.
Po zwiedzaniu Zamku Dubińskiego przyszła pora na wejście do raju, czyli na wystawę w Trinity College, gdzie można zobaczyć Księgę z Kells (Book of Kells). Dla mnie jako wykształconego edytora było prawdziwą gratką móc podziwiać manuskrypt z XVIII wieku. Czytałam o tej księdze, widziałam o niej bajkę (sic! wszystkim polecam), a teraz mogłam ujrzeć na własne oczy misternie zdobione inicjały, strony tytułowe i ręcznie przepisywane fragmenty biblii. To było niesamowite. Nie chciałam stamtąd wychodzić, bo prawdę mówiąc mogłabym tak stać i gapić się na to arcydzieło godzinami. Niestety, trafiliśmy na ostatnie 45 minut otwarcia, więc kazali nam wyjść. Przeszliśmy jeszcze przez zapierającą dech w piersiach bibliotekę, w której ilość i wiek woluminów przyprawiłaby każdego książkofila o szybsze bicie serca. Raj! Raj na ziemi.
Po tak licznych duchowych doznaniach musieliśmy dać upust naszej ekscytacji, a najlepszą na to metodą było pójście do pubu i wychylenie pinty Guinnessa. A później ruszenie do następnego pubu i dokładne powtórzenie czynności. Udało się nam nawet wbić do sławetnego The Temple Bar, gdzie posłuchaliśmy muzyki na żywo, tłocząc się z obcymi ludźmi przy małym stoliku. Z Angolem doszliśmy do wniosku, że by śpiewać po irlandzku tak naprawdę nie trzeba znać angielskiego. Wystarczy banjo, mandolina i irlandzki akcent, bo angielskiego słowa tam nie usłyszysz. W pewnym momencie nawet mieliśmy podejrzenia, że wokalista nie znał wcale tekstu, tylko udawał. Za to udawał tak przekonywująco, a jego kompan tak się wczuwał grając na banjo, że trudno było nie przytupnąć i nie pobujać się do skocznej, a czasem odrobinę melancholijnej nuty.
Chwiejnym krokiem wróciłam z Angolem do naszego hoteliku i stoczyłam się do łóżka jak kłoda. Nie zrozumcie mnie źle - podłoga była tak krzywa, że gdy przechodziło się z jednego końca miniaturowego pokoju na drugi, schodziło się z górki.
Następny dzień rozpoczął się z samego rana. Wyruszyliśmy w drogę. Pożegnaliśmy Dublin machając wszystkim bramom Guinnessa, które mijaliśmy, a samo zwiedzanie browaru przełożyliśmy na następną wizytę w Irlandii. Naszym celem było Rock of Cashel, lecz po drodze zboczyliśmy do Kościoła Świętego Krzyża (Holy Cross Abbey) położonego przy rzece Suir (przysięgam, to nie jest literówka). W końcu zbliżała się Wielkanoc, to wypadało zajrzeć do świątyni. Znaleźliśmy kilka polskich akcentów i zrobiło się nam bardzo miło.
Holy Cross Abbey
Jednakże głównym celem dnia było Rock of Cashel. Wyłaniające się nagle z nikąd skały z potężnymi murami opactwa robią wielkie wrażenie. Wedle legendy sam diabeł upuścił kamień, na którym wybudowano kościół. W tym miejscu również św. Patryk miał wyjaśnić wiernym istotę Trójcy Świętej na przykładzie koniczyny. Co bardziej interesujące, a czego nie da się wyczytać na wikipedii, dowiedzieliśmy się o prawdziwym pochodzeniu Guinnessa. Otóż wedle słów pani przewodnik, niejaki Arthur Price, arcybiskup Cashel, zaczął jako pierwszy produkować ten typowo irlandzki trunek właśnie w Cashel. Po śmierci arcybiskupa jego chrześniak, Arthur Guinness, za zapisane w testamencie pieniądze przeniósł się do Dublina i otworzył słynny browar. Z takim bagażem legendarnym, historycznym i symbolicznym Rock of Cashel jest naprawdę miejscem godnym polecenia, o ile w ogóle Was coś takiego kręci. Nas kręci bardzo. I tam również, na wgórzu pomiędzy starymi pomnikami grobów, ruinami klasztoru i wgórzami w tle poczułam irlandzkość.
Następnym przystankiem w podróży był Limerick. Udaliśmy sie tam z powodu noclegu, nie podejrzewając, że znajedziemy się w tak historycznym mieście. Gdy tylko uwolniliśmy się od zbędnych bagaży wyruszyliśmy na przechadzkę po mieście. Odwiedziliśmy Katedrę Najświętszej Maryi Panny (St Mary's Cathedral), która jest tak stara, ale to tak stara, że z trudem mogliśmy przełknąć ten fakt. Obeszliśmy też King John's Castle, twierdzę, która została zbudowana na osadzie założonej przez Wikingów. Napotkaliśmy też całkiem przypadkiem polski sklep i zakupiliśmy gorący kubek żurek, żeby być przygotowanym na Wielkanoc :P W pewnym momencie, gdy czytaliśmy informacje na temat zamku, chrupiąc wafelek Elitese (w kształcie trójkąta) usłyszałam bicie dzwonów. Po chwili uśmiech pojawił mi się na twarzy, gdy rozpoznałam dobrze znaną mi pieśń maryjną "Z dalekiej Fatimy donośnie brzmi dzwon..." Automatycznie moje myśli pofrunęły do Polski i przez tę krótką chwilę zatęskniłam. Tak naprawdę.
Ale tęsknotę szybko zastąpiło poszukiwanie odpowiedniego pubu, w którym byłoby gdzie usiąść i który by mi się podobał. Po błądzeniu wśród uliczek i wielu głębokich westchnięciach oraz zrezygnowanych spojrzeniach Angola wybrałam Charlie Chaplin's Pub. Zamówiliśmy Guinnessa (dla porównania, hihi) i białe piwo Hoegaarden (mniam!) u bardzo ładnej barmanki, która jak się później okazało pochodziła z Wrocławia. Później jeszcze zjedliśmy w lokalnym kebabie i pędem (gwałtu rety siku) wróciliśmy do naszego hotelu.
Nie będę udawać, że znam się na hotelach. Wiem tylko, że w prestiżowych placówkach składają początek papieru toaletowego w trójkącik. Poza tym jednak nie umiem określić, na ile gwiazdek zasługuje hotel. Nasz nocleg w Limericku był zatem jak na moje standardy wypasiony. Do tego śniadanie w ogrodzie zimowym... Bosko! Po sycącym posiłku w wyśmienitych humorach ruszyliśmy ponownie w drogę żegnając Limerick i udając się w stronę Cork. Cel - klify.

Ballycotton
Dotarliśmy do małej miejscowości o wdzięcznej nazwie Ballycoton. Spotkaliśmy przemiłą babcię, która nas zagadała i okazało się, że 3 lata temu była na polskim weselu w Zamościu. Po małej pogawędce ruszyliśmy na klif. Jeszcze nie zdążyłam zejść po schodkach na plażę, a już znokautowałam swoje kolano. Dar wrodzony. Angol wspinał się i smykał po kamienistej plaży - mieliśmy szczęście, bo akurat był odpływ. Rozważaliśmy nawet przejście na wyspę, gdzie znajdowała się latarnia morska, ale to był mało rozsądny pomysł, więc został odrzucony. Zadowoliliśmy się spacerowaniem po "kamulcach" i zbieraniem muszelek. Aż wreszcie dotarliśmy do łagodnego zejścia z poręczą i schodkami, gdzie można było podziwiać widoki bez wystawiania się na niebezpieczeństwo zwichnięcia kostki. Cóż, nasza trasa była zabawniejsza. Koniec końców dotarliśmy do punktu widokowego, który sprawił, że nawet moje bolące kolano przestało się liczyć. Wyobraźcie to sobie: stoicie na krawędzi klifu, wokół rośnie soczystozielona trawa i kwitnie na żółto kolcolist, przed Wami po sam horyzont rozciąga się spokojne morze, po lewej stronie na zielonej wyspie stoi latarnia morska, po prawej widzicie klif, a turkusowe fale równomiernie rozbijają się majestatycznie o ciemne skały tworząc pianę. Słońce, od czasu do czasu krzyk mewy, błogość. Tam było tak pięknie... Dawno nie czułam się tak wspaniale, jak wtedy. Do teraz gdy zamknę oczy mam przed oczyma ten widok. Też to widzicie?
Gdy tylko zamykam oczy...
Po napawaniu się widokami przeszliśmy się jeszcze kawałek wzdłuż wybrzeża, po czym zawróciliśmy by powoli kierować się w drogę powrotną. Jako że czas mieliśmy zaskakująco dobry, a apetyt na Irlandię rósł w miarę jedzenia, mogliśmy sobie pozwolić na dodatkową przerwę w podróży powrotnej na lotnisko. Trafiliśmy do Waterford. Co ciekawego jest w Waterford (poza manufakturą kryształów) - historia! To najstarsze miasto w Irlandii, założone przez kogo? Możecie już się domyślić, że przez Wikingów. Weszliśmy na wieżę Ragnalla, zwaną też Reginald's Tower i poniosła nas wyobraźnia, tak troszkę. Obejrzeliśmy kawałek buta Wikinga, szpile do szat, grzebienie, miski, łyżki, a nawet fragment łodzi. Po lekcji historii przeszliśmy się po mieście i ucięliśmy małą pogawędkę z sympatycznymi młodzieńcami, którzy poprosili o zrobienie im zdjęcia. Koledzy byli w świetnych humorach, potrafili po polsku powiedzieć "cześć", przedstawili się nam nawet, a fragment naszej rozmowy stał się mottem tego posta. Ot, esencja irlandzkości.
Pozostała nam droga na lotnisko w Dublinie, które nota bene obchodzi swoje 75 urodziny, niech żyje, niech żyje. 
Żal było wyjeżdżać. Szczerze. Było mi smutno i jednocześnie byłam bardzo szczęśliwa, bo w końcu mogłam zobaczyć kraj, o którym tyle się nasłuchałam. Wiem, że jeszcze tam wrócimy. Przecież browar Guinnessa sam się nie wypije. Tfu! - nie zwiedzi...

6 komentarzy:

  1. pytanie techniczne: czym się przemieszczaliście? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Samochodem. Zrobiliśmy ok 800 km :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo intensywnie :D Ze tez mozna tyle zobaczyc w 3 dni!! Niech zyja niespodziewanie spelniane marzenia! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Niech żyją! Poczekaj, aż napiszę o odwiedzinach u Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiedziałam, że Irlandia (moje marzenie z dzieciństwa) jest piękna! Ale Twój sposób pisania o niej sprawił, że się zachwyciłam jeszcze bardziej! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Polecam wybrać się osobiście na Wyspę i doświadczyć wszystkiego samemu, bo słowa nie oddają całego klimatu :) Dziękuję za ciepłe słowa, Alicjo :)

    OdpowiedzUsuń