czwartek, 7 maja 2015

Inwazja Polaków na Flounder's Folly

Majówka już dawno poszła w niepamięć. Było mokro i zimno, i w ogóle mniej majowo niż sobie tego życzyłam. Nie przeszkodziło to wcale w grillowaniu (a jakże), ani tradycyjnej już wyprawie do przyjezdnego wesołego miasteczka w Ludlow. W poniedziałek pogoda zrobiła wszystkim miłą niespodziankę i pozwoliła przebić się promieniom słonecznym oraz wstrzymała ten szalony wicher. I dobrze, bo moje zioła mogłby tego dłużej nie znieść.
Tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie w bank holiday'owy poniedziałek można było wejść na wieżę Flounder's Folly, o której już kiedyś wspominałam w tym miejscu. Dla przypomnienia: wbudowano ją w niejasnym celu 200 lat temu na szczycie wzgórza i stoi do teraz.
Wieża zazwyczaj jest zamknięta dla turystów, ale obiecaliśmy sobie z Angolem, że tam wejdziemy. W tym kraju mało znane obiekty historyczne często są otwarte tylko w wyznaczone dni w ciągu roku. Można sobie sprawdzić, w które dni zwiedzanie jest udostępnione i czyhać na okazję. Często wstęp jest darmowy (chociaż mile widziane jest wrzucenie monety do puszki w ramach datków).
Zatem plan na wolny poniedziałek był. Założyliśmy wygodne buty i w południe ruszyliśmy na szlak.
Szło się  przyjemnie. Zapach żywicy budził we mnie wspomnienie Beskidów. Słońce miło grzało, pobudzone owady odbijały się od twarzy, a bluza i szalik okazały się być zbędnym balastem. Dość szybko dotarliśmy na szczyt pod wieżę. Przekonaliśmy się, że nie tylko ja zainteresowałam się poznawaniem lokalnej historii, bo wokół budowli utworzyła się mala grupka emerytów z psami oraz kilka młodych jednostek. Pan Strażnik Wieży poradził, żebyśmy poczekali chwilę, bo na górze jest już tłok. Pospacerowaliśmy więc sobie dookoła, ponapawaliśmy się widokami (widok znajomy, w którą stronę nie spojrzysz - wzgórza, pastwiska i pola uprawne) i doczekaliśmy się naszej kolejki.
80 stóp wyskości (26 metrów) nieco zmieniło perspektywę. Dojrzeć można było Black Mountains w Walii pod warunkiem, że wiedziało się, gdzie szukać.  Dzięki tablicom informacyjnym mogłam dowiedzieć się mniej więcej gdzie jest co i pooglądać Great Malvern, Long Mynd czy Wrekin.
Gdy się napatrzyliśmy zarządzono odwrót. Pan Strażnik Wieży zagadał, czy się podobało, gdzie mieszkamy, a skąd pochodzimy. "Poland! Dziękuję!" okazało się, że synowa Pana Strażnika Wieży pochodzi z Opola i był na weselu. Froslaf, też tam był i Warsaw w '59. I jeszcze na Słowacji był i widział Tatry i w Rosji też był. Światowy Pan Strażnik Wieży. Przyjemnie nam się rozmawiało, nauczyliśmy jeszcze Pana powiedzieć "dzień dobry", a na koniec padł żart, że pewnie nie będziemy głosować na UKIP.
Ruszyliśmy więc w drogę powrotną. Schodziliśmy sobie i spotkaliśmy na drodze naszych rodaków (których wcześniej notabene nie załam). Uprzejmi ludzie, emeryci, wiadomo. Ucięliśmy sobie z nimi pogawędkę i sprzedaliśmy cynk, że Pan Strażnik Wieży mówi po polsku.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, dotarliśmy do parkingu i spotrzegliśmy znajomy samochód - następni Polacy... Prawdziwy najazd! Gdby każdy z nas zarejestrował się do głosowania UKIP naprawdę nie miałby żadnych szans.

Ale i tak już po ptokach. Brytyjczycy dzisiaj głosowali. Nasza kolej wypada w niedzielę. Znowu mam twady orzech do zgryzienia, bo niby mogę głosować, ale nie wiem na kogo. Czy mogłabym oddać głos na Pana Strażnika Wieży? Wyglądał na takiego co to ma poukładane w głowie...

To tyle z nowości siurkowego podwórka. Poza tym tendencja spadkowa, bo jak się chrzani to wszystko naraz. Oby do weekendu, a później jakoś to będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz