środa, 7 stycznia 2015

Z impetem

Od czasu do czasu śnią mi się, za przeproszeniem, takie pierdoły, że strach się zastanawiać, skąd mi to przychodzi do głowy. Zwyczajnie kwituję te głupoty wzruszeniem ramion i trzymam w razie potrzeby opowiedzenia głupiej anegdotki, rujnującej mój poważny wizerunek. Ale czasem budzę się z przekonaniem, że tym razem to nie były zaburzenia umysłu tylko przeczucie. A nawet wyraźna wizja przyszłości.
Szlag by to trafił. Nie ma to jak zacząć nowy rok od wymierzonego policzka.

Na szczęście tak łatwo się nie poddam, bo za dużo zainwestowałam, by tak lekko odpuścić. Brniemy dalej!

***

Rutynowy update:
Zdrowie dopisuje. Pada deszcz. Angol gra w Skyrim. Czytam Ćwieka (jak mam chwilę). Zainspirowana obiadem Mizerii w ostatni weekend, od trzech dni jem ogórkową: raz gorący kubek, reszta samodzielnie ugotowana.
O właśnie, ostatni weekend był uwieńczeniem dwóch tygodni relaksu i błogiego nicnierobienia. Odwiedziliśmy M&M w Walsall, wieczorem przenieśliśmy się do Ankh-Morpork, a dnia następnego pojechaliśmy sobie na wycieczkę do Oxfordu. Bardzo magiczne, historyczne miasto. Wędrując uliczkami wśród budynków uniwersyteckich i wieżyczek zatopionych we mgle miałam ochotę przenieść się w czasie i zostać studentem Oxfordu. Mogłabym godzinami przesiadywać w bibliotekach, albo chociaż w ogrodach na dziedzińcach, albo pod ścianą pokrytą wisterią, albo przy stoliku kawiarni... Udało się nam tylko trochę skosztować tego, co ma do zaoferowania Oxford i niewątpliwie jeszcze tam wrócę, chociażby po to, by wychylić pintę czegoś dobrego w Eagle and Child. Może mnie natchnie jak Tolkiena.

A wiecie, że jelenie w parku w Oxfordzie podczas drugiej wojny światowej zostały zakwalifikowane jako warzywa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz