wtorek, 15 maja 2012

Szkoda sensu

Zeszłoroczne krakowskie juwenalia były przeze mnie nazwane najlepszymi ever. Pamiętam to, ponieważ poza tym odważnym stwierdzeniem nie miałam więcej do dodania, a przynajmniej niewiele, bo nie ma się czym chwalić- zabawa była przednia. Cóż, tamte juwenalia towarzysko i fazowo może i były najlepsze (?), ale to ostatnie wywarły na mnie niesamowite wrażenia i wcale nie były gorsze ;)
Zaczęło się od tradycji - siur jedzie do Krakowa, więc leje jak z cebra (scebra?). Typowa pogoda znana z moich wyjazdów do dawnej stolicy, ale tym razem byłam szczególnie niepocieszona, bo nie miałam żadnych odpowiednich butów, które by mi nie przemokły (trampki odpadają) i nie sprawiły, że będę mieć koślawe stopy (glany wykluczone). Poszłam na kompromis i postanowiłam ocalić od zagłady moje pięty. Wraz z Młodym odegraliśmy parodystyczną scenkę pogoni za busem z jedną parasolką w dłoni i to całkiem przypadkowo. Na szczęście udało się nam złapać transport do Krk i umilaliśmy sobie podróż planowaniem wysłania Młodemu wymarzonego motocyklu, kiedy już będę zarabiać kokosy. Włożę mu ten motor do wielkiego pudła, a luki wypełnię żelkami. Wiem, jestem dla niego za dobra, ale ewentualnie od czasu do czasu mogę go rozpieszczać.
Gdy dotarliśmy na Plac Inwalidów, który nie wiadomo skąd wziął swoją nazwę, spotkaliśmy Szczura i Pikę, poczekaliśmy jeszcze na przeuroczą entuzjastkę BB, czyli Wrzosa i ruszyliśmy ku naszemu celowi. Ale zanim wkroczyliśmy na teren czyżynaliów, obaliliśmy cytrynówkę roboty Szczura, która wbrew wybrzydzaniu Młodego była pyszna i przyjemnie rozgrzewała :) Farfocle rządzą! Zamiast spotkać się z Majstrem po wejściu na teren juwenaliów poszliśmy na szybkie piwo, gdyż Majster wolał powyhaczać 14-stki na Grubsonie, w sumie nie wiem, czy mu się to udało, czy nie. A po piwie przyszedł czas na realizację planu Janusza i fikanie na Majkelu Dżelonku vel Kielonku. Trochę się ze Szczurem zapomniałyśmy i stanęłyśmy po złej stronie sceny, ale na szczęście w porę naprawiłyśmy ten błąd. Maniek wypatrywał, wypatrywał, aż wypatrzył, posyłając w naszą stronę uśmiechnięte salutowanie i mógł spokojnie wygłupiać się na scenie dalej. Nie ma co, koncert był jak zwykle fantastyczny, a metalowy wężyk przerósł moje oczekiwania, gdy znienacka jakiś gość ugryzł mnie w policzek. Wiem, że jestem apetyczna, ale na Ozyrysa, tak w biały dzień przy Jelonku? Potem próbował jeszcze raz, bo taki był drapieżny, ale się ulotniłam. Maniek zerwał strunę, Jebik doczekał się kolejnego potomka, więc trzeba było odśpiewać wszelkie możliwe stolaty, a Janusz zrobił swoje. LOL. Po koncercie Jelonka mało grać Illusion, ale zdecydowaliśmy się na piwo z deszczową wkładką (było optycznie więcej trunku). Gdzieś tam pojawiła się Ala z Krystianem, a później przyłączył się do nas Maniuś, zawiadamiając o tym, że na umowie widnieje "Jelonek- noł" i Finowie mają delikatne podniebienia (ale obecnie wszystko im jestem w stanie wybaczyć). Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, podokuczaliśmy trochę, aż po Mańka zadzwonili, że ma się zwijać - więc posłusznie się zwinął.Dobrze było go znów wyściskać, ale mogliby przestać grac na bezprzewodowych gitarach, bo to rujnuje moją wizję kariery w muzyce.
Jako że się siurowi i Młodemu nieco zgłodniało to poszliśmy się posilić, a potem odnaleźć Majstrową. Podczas tej przechadzki Szczur zrobiła sobie fajne białe buty z piany, bardzo szykowne! Przy piwku posłuchaliśmy Hey'a. Dyskutując z Majstrem na temat mojego farta nagle wzrokiem odnalazłam Kaspiana i w te pędy rzuciłam się mu na szyję. Stary, poczciwy Kaspi jak zwykle ucieszył się z niespodziewanego spotkania, poopowiadał co u niego, a ja nie mogę się doczekać na jego starcie z Karolem. Trochę mu zazdroszczę, bo pokazać się w Familiadzie to nie lada gratka! Będę trzymać kciuki, bo jak wygrają to będzie taka impreza, że o makrelo wędzona!
A później zbliżał się czas koncertu Apo i udaliśmy się pod scenę. Co działo się na Apo to już pisałam, więc nie będę się powtarzać, a wszelkie dodatkowe przemyślenia zachowam sobie dla siebie ;)
I niestety, nadeszła pora końca imprezy. Jeszcze zanim nas wyprosili - czy zawsze muszą to nam robić? - zdążyliśmy zagrać w stópki, a później spacerkiem poszliśmy na autobus, ale nie pierwszy, ani drugi, cudem do trzeciego się zmieściliśmy. Było sardynkowo, ale za to poznałam historię pewnego kieszonkowcy i dowiedziałam się, że szkoda sensu.
No bo szkoda.
Na sam koniec podróży okazało się, że Szczurzy instynkt nie zawodzi nawet o 3 nad ranem, a Pika ma cudowny domek i smaczną herbatkę owocową :) Cały wypad zaliczam do fantastycznych, tego właśnie było mi potrzeba.
Dzięki wszystkim!;*

I pamiętajcie, jeżeli nie wiecie jaki bilet kupić -sprawdźcie po cenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz